Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Koty

Morro Jable (7 marca)

Ja nie wiem, może mam manię prześladowczą, ale chodzą za mną ludzie z wiertarkami, młotami i kafelkami. Wyjechałam z domu i trafiłam w sam środek mega remontu w hotelu. Rankiem obudziło mnie postukiwanie młotkiem przy układaniu kafelków pod oknem sypialni. Podczas sjesty najpierw dobiegał odgłos cięcia czegoś piłą mechaniczną, a potem trzech wesołych panów zaczęło pod drzwiami skuwać beton (freudowska potyłka: napisałam „skurwać”) i skuwało go przez dobre trzy kwadranse. Królowa nie jest zachwycona.

35 mm z dodatkowym szkiełkiem + 4 dioptrie pozwala robić urocze zdjęcia delikatnym lokalnym kwiatkom.

Morro Jable[1] to miejscowość jeszcze bardziej turystyczna niż Costa Calma, bo główna ulica to w zasadzie deptak handlowy. Raj dla „znawców” marek ekskluzywnych (ja rozpoznałam tylko podróbki Louisa Vuittona, ale ja się nie znam na markach), urocze lokalne koszulki z jaszczurką i mnóstwo lokalnych kosmetyków z aloesu. I latarnia morska (nie, słowo, nawet jakby wpuszczali na samą górę, to bym nie weszła, jednak się uczę na swoich błędach), piękna, wysoka i biała, w sam raz do kolekcji Zacisza Wyśnionego. I piękna biała plaża z kłębowiskiem biało-szarych chmur.

A ulubioną zabawą mojego dziecka jest siedzenie w dołku wykopanym w piasku.

Catspotting: 1, za to przedziwnie rasowy – krótki ogon, długi wąski nos i śliczne ubarwienie colorpoint.

Wiewiórspotting: 4, jedna z wyjątkowo puszystym ogonkiem. Wiewióry mieszkają w kamiennym murze między plażą a hotelem i są doskonale sprzedajne za fistaszka.

(Trzeba mieć pecha, żeby wskoczyć w środek infekcji wirusowej).

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Zawsze miałam problem, które "j" się po hiszpańsku czyta jako "h", a które nie. Tu raczej nie miałam wątpliwości, ale zawahałam się przy miejscowości Ajuy, która się czyta dokładnie tak, jak myślałam, że nie.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek marca 8, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 6


No to plaża (6 marca)

[Wyjaśniając dopiski z datami w nawiasach, to nie dlatego, że pragnę dorównać pewnej mistrzyni drobiazgowej rzeczywistości, ale nie mam Internetu w pokoju i chodzę rzadko za pieniądze :->]

Na targ w Costa Calma szykowałam się bardzo. Ba, nawet przeliczyłam walory w gotówce, żebym wiedziała, ile dobrego mogę kupić. A tu rozczar – zamiast lokalnych serów, suszonych żambonów czy innych owoców i win – jak na deptaku w Ciechocinku – sznury kamieni półszlachetnych, biżuterii niskobudżetowej, indyjskich sukien, podróbek znanych marek i brzydkich t-shirtów. Smutno mi się zrobiło, przyznałam rację młodzieży, która za najciekawsze uznała kamyki na ziemi oraz dyszącego z gorąca pięknego psa marki owczarek niemiecki.

Plan minimum – wiaderko, łopatka i plażowa piłka – okazał się najlepszym wyjściem. Ze wstydem muszę się przyznać, że obnażyłam moje dziecko na plaży, albowiem zupełnie niechcący wbiegło za mną do wody po kostki i oberwało zdradziecką falą, która – ze względu na mikre gabaryty (dziecka, nie fali) dokonała szeroko zakrojonych zniszczeń na pieluszce i odzieży. Dziecko dostało zastępczą koszulkę z długim rękawem, bo wyrodnym rodzicom nie chciało się iść po wodoodporne pieluszki do hotelu, mimo że bynajmniej nie mieli daleko.

Plan minimum plus – spacer brzegiem morza – niespodziewanie też się młodzieży spodobał i tylko częściowo na rękach omdlewającej matki[1] i sprawniejszego ojca przeszła ponad dwa kilometry w jedną stronę, dopiero na końcu mocząc stopki i dół pasiastych legginsów[3] w wodzie.

A woda – nie zimniejsza niż Bałtyk latem, spokojniejsza, a do tego krystalicznie czysta. Wchodzi się w opalizujący seledyn, w którym czasem przepłynie malutka rybka i nic więcej. I chce się wchodzić głębiej, głębiej i głębiej, aż wejdzie się całkiem w tę delikatną czystą zieloność.

Cat-spotting: 3 (dwa nowe w czyimś ogrodzie i jeden prawdopodobnie z wczoraj, ewentualnie bardzo podobny).

O jedzeniu nie piszę, bo jemy w hotelu ze szwedzkim stołem zastawionym tak, że szkoda, że Państwo tego nie widzą (wczoraj - świetna mizeria z czosnkiem, dziś - wędzona szynka i doskonały, kruchy kozi ser w wielkich plastrach, jutro (antycypuję) – fantastyczna ryba pieczona w soli).

W zdjęcia mi słabo, więc będzie tylko taka wprawka ze zdjęciami nocnymi bez statywu.

EDIT: GALERIA ZDJĘĆ.

[1] Mnie, znaczy. Kręgosłup mnie lży po ekscesach z samolotu, a do tego siedziałam na skrzydle i mam wrażenie, że wiało. I mam wrażenie, że mam gorączkę. I dreszcze. I kluski w gardle. Może też powinnam się poskarżyć rezydentowi? (spotkanie jutro o 9, może by iść posłuchać w celach szkoleniowych, jak przekwalifikowani z hotelu w centrum wyspy robią awanturę[2]?).

[2] Pewnie też bym robiła, zwłaszcza jakbym miała zaplanowane wyjazdy w różne zakątki z tego konkretnego miejsca.

[3] „O, so schoene Strumphose!”.

Dla tych, co wytrzymali aż do tego momentu, zapowiedź następnego odcinka: wiewiórki z pręgatymi ogonkami, latarnia morska i dużo palm.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek marca 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 4


Czasem słońce, czasem hardcore (5 marca)

[Przyznam, że miałam w głowie inną wersję rzeczywistości, taką jak lubię – mglistą, oniryczną i nieco bezosobową, ale jestem zbyt zmęczona, więc będzie literalnie, dosłownie i z osobami.]

Poznań – Gran Canaria

Najdzielniejszym podróżnikiem jest moja córka. Mogliśmy sobie porozumiewawczo hmkać, kiedy gdzieś obok rozlegał się płacz i krzyk, że „we have a screamer”, bo nasza córka była i owszem, tajfunem energii, jak już się uczciwie przespała w tatowych ramionach na lotnisku, a potem w mamowych w samolocie, ale tajfunem pokrzykującym, śmiejącym się i gadającym, a nie wrzeszczącym. I lot z tych całkowicie spokojnych, a podczas międzylądowania stewardesa pozwoliła nam zajrzeć do kabiny pilotów (ciasno, ale mnóstwo guziczków). Tyle z zalet. Za nami siedział Major Sucharski w stopniu majora, który czytał na głos przewodnik, objaśniał hiszpański dla początkujących, rzucał czerstwe komplementy stewardesie („pociągająco pani wyglądała, jak pani tak machała rączkami”), a zaraz obok Naczelny Kaowiec, tłumaczący siedzącej pomiędzy nimi pani, o co chodzi ze strefami czasowymi czy wyjaśniający międzylądowanie na Gran Canarii. Bo jednak z samolotu wyszłam zmęczona jak po robotach przymusowych i z połamanym w wielu (zbyt wielu) miejscach kręgosłupem.

I tylko żal, że byłam zbyt zmęczona startem o 5:30 z pobudką o 2:30 (nawet udało mi się iść spać, zanim) i wschód słońca oglądałam poklatkowo, kiedy co kilka minut otwierałam oczy. Głęboki granat, na którym pojawiają się jaśniejsze pasma, które z kolei przekształcają się w pastelową tęczę, z najdelikatniejszym fioletem, jaki w naturze widziałam.

Gran Canaria – Fuerteventura

Najkrótszy lot jak dotychczas, polegał na tym, żeby wystartować, a potem po przeleceniu 100 km, wylądować. Bardzo urocze i zabawne.

I tylko żal, że brakuje trzeciej ręki na aparat, bo zejście w pełnym słońcu od strony oceanu – jedno z najładniejszych w życiu. Obie wyspy – Gran Canaria i Fuerte – wulkaniczne, czarno-szare na środku, a szaro-zielone na obrzeżach, ze stożkami gór/pozostałości po wulkanach malowniczo spowitymi pasemkami chmur.

Fuerteventura

Najgorszą możliwą rzeczą jest jechanie 80 km z nadaktywnie marudzącą grupą turystów z Polski, którym WTEM zmieniono hotel i całą drogę umawiali się, za co będą żądać od biura podróży odszkodowania (zaczęli od pogody, bo padało, przeszli przez latynoski repertuar brawurowo jadącego kierowcy i w ogóle skandal), po czym równie wesołe jest stanie za nimi w hotelowej recepcji i słuchanie, czego oni nie chcą. Ja skromnie nie chciałam tylko pokoju za godzinę, tylko TERAZ, bo TERAZ mi dziecko chce jeść i spać. Oczywiście zamontowane w pokoju wzmiankowane dziecko, zwijające się w kłębek na autobusowym siedzeniu, dostało nagle mega przyspieszenia i spacyfikowanie do spania trochę zajęło. Przyspieszenie między innymi zawdzięczam błyskotliwemu pomysłowi architekta, który zbudował apartamenty z dwoma schodkami pomiędzy kuchenką a pokojem dziennym, żeby go osrały lokalne gołębie. W każdym razie donoszę, że umiejętności schodzenia ze schodów znacznie się poprawiły i nawet zarejestrowano pierwsze nieśmiałe próby trzymania się ściany (uprzedzając pytanie, nie ma podobno apartamentów bez schodów, a nawet jeśli by były, to i tak by były zajęte).

Mimo że padało, a po moich kolanach skakało stworzenie roboczo ochrzczone w samolocie „szczypiorkiem” (zapewne ze względu na walory fryzury), i mimo że niespecjalnie lubię góry, to wybrzeże Fuerteventury jest niesamowite. Piekielne i ponure osypiska, porośnięte szarymi, zielonkawymi i rdzawymi porostami, obłupane kamienie, kaktusy i pękate palmy, a na tym wszystkim pasie się mnóstwo kóz w kolorach dowolnych.

I tylko żal, że zza szyby autobusu wszystko jest rozmyte i mdłe.

A lotnisko na Fuerte wielkie i piękne; spodziewałam się takiej budy jak Ławica, a zastałam nieco mniejszy Franfurt czy inne Monachium.

Cat-spotting: 1, ale za to szylkret z kremowo-rudą tylną łapą. Bardzo przyjazny.

Kelner w restauracji, próbujący po niemiecku-hiszpańsku wyjaśnić mi, gdzie są foteliki dla dzieci, wreszcie rzuca: „Następnym razem proszę powiedzieć, że pani mówi po polsku, będzie łatwiej”. Nie żebym nie dawała hintów koszulką treści „Jestem super mamą”.

I widok z okna:



PS Tylko nie lubię tego poczucia, co mi narasta wieczorem. Że czemu nie ma mnie w domu, z kotami opodal, przy małym pasiastym komputerze. Lubię być poza domem w dzień, nie lubię wieczorem i w nocy.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela marca 6, 2011

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: fuerteventura, wyspy-kanaryjskie, hiszpania - Komentarzy: 10


Unplugged

W ramach szeregu mini-katastrof wczoraj wieczorem padł prąd i tak sobie leżał do wczesnych godzin porannych. Zapomniałam już, jak to jest, mimo że wychowałam się w latach, kiedy wyłączenia prądu w ramach 20-tego stopnia zasilania były na porządku dziennym i z rozrywek pozostawało czytanie przy świecach i słuchanie radia na baterie (dla wszystkich) bądź stwarzanie podwalin pod baby-boom (dla starszych). Zapałek wczoraj nie chciało mi się szukać, czekaliśmy więc na włączenie zasilania, barłożąc się na kocykach z poliestru i z uciechą patrząc na koty, które ocierały się o kocyki i iskrzyły jak tramwaje (i, muszę przyznać dla uczciwości, czytając na laptopie zachomikowane archiwa blogowe). I tak sobie rozmawialiśmy z TŻ i z tej rozmowy powstała drążąca nas kwestia: Czemu ktoś produkuje brzydkie rzeczy?

Napisane przez Zuzanka w dniu środa grudnia 15, 2010

Link permanentny - Kategoria: Koty - Komentarzy: 15


Refleksoterapia

Bardzo lubię, jak ktoś poświęca mi uwagę. Z równą przyjemnością spędzałam czas na jodze, gdzie pani Inka tłumaczyła mi, jak zrobić Psa z Głową W Dole, co podczas nielicznych okazji, kiedy ktoś wróżył mi z kart czy stawiał horoskop (przy czym w tym drugim przypadku doskonale zdaję sobie sprawę, że chodzi o efekt terapeutyczny, a nie przewidywanie przyszłości, co nie zmienia faktu, że czuję się zaopiekowana). Dzisiaj do listy mogę dopisać masaż twarzy w gabinecie ASHA. A. ma fantastycznie ciepłe i delikatne dłonie, a do tego niesamowitą umiejętność uspokajania. Królowa jest zrelaksowana. I zachwycona.

Do tego nie ma nic lepszego niż spacer małymi uliczkami w świetle zachodzącego słońca. Z jesiennymi kwiatami obrastającymi płoty i przyjacielskim szanuarem, który specjalnie dla mnie i Maja wspiął się po siatce, żeby nas omruczeć i owinąć się dookoła nas ogonem.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek września 17, 2010

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 4


Pierwsze słowo

Dziś w nocy kot czarno-biały znowu cierpiał na środku kuchni na problemy egzystencjalne. Czekałam, aż kotu przejdzie, mając nadzieję, że nie obudzi dziecka. Niespecjalnie przechodziło, wstałam, żeby kota serdecznie pogonićprzytulić. Kiedy wstałam, usłyszałam z łóżeczka radosne "Cici!".

Tyle o zastanawianiu się, czy świadome i z sensem będzie "mama", "tata" czy "am".

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 28, 2010

Link permanentny - Kategorie: Koty, Maja - Skomentuj