Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Koty

Kocia Santa Barbara

W zasadzie to nie planowaliśmy zatrzymywać się w Santa Barbara, ale ostatecznie po dłuższej przejażdżce El Camino Real (gdyby to była książka Nienackiego o przygodach Pana Samochodzika w Kalifornii, pojawiłby się tu przypis, że ECR to Droga Królewska, wiodąca wzdłuż zachodniego wybrzeża Kalifornii, a w odległości dnia jazdy konno znajdują się kolejne punkty misyjne, po latach przekształcone w miasta; na szczęście nie jest to Pan Samochodzik, a po szczegóły ciekawi mogą się udać do wikipedii) stwierdziliśmy, że warto rozprostować nogi w nieco innej formie niż przystanek na autostradzie (który wzbudził zaniepokojenie stróża prawa). I było warto - Santa Barbara jest prześlicznym turystycznym miasteczkiem z główną State Street, na której jest wszystko, czego człowiekowi do szczęścia trzeba (Borders, Barnes & Nobles, MAC i Starbucks), a nawet więcej, bo na samym końcu jest plaża i molo. Uczę się w praktyce, jakie różnice są między quesadillą, tacos, tostadą czy enchiladą. Niestety, nie zawsze jest kawior, bo w przypadkowo znalezionym w GPS-ie pensjonaciku Cheshire Cat Inn nikt nie otworzył (wyobrażacie sobie? mieszkać w krainie Alicji?), choć może to i dobrze, bo ceny mają słone.

Pocieszyłam się nieco hotelem Holiday Inn Express, w którego recepcji czeka na podróżnego szary kot.

Na ulicy spotkałam dziwnego człowieka, potencjalnego następcę Katarzyny Kozyry - na szczęście z żywą piramidą. Brakuje mi ciepłego kociego futra, mruczącego na kolanach.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek września 11, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: usa, santa-barbara - Skomentuj


Lilian Jackson Braun - Kot, który...

Drogi pamiętniczku. Nie pisałam ostatnio, bo czytałam. A że cykl o błyskotliwym kocim detektywie to wielotomowa przyjemność (30 książek), to trochę potrwało. Coś sympatycznego zwłaszcza dla ludzi, którzy lubią koty. Nie twierdzę, że to literatura wybitna, bo nie jest - czytadełka do autobusu czy na ławkę w parku. Ma natomiast duży fun factor dla ludzi lubiących koty. Wprawdzie bohaterem książki jest Jim Qwilleran, rozwiedziony były alkoholik, dziennikarz kryminalny obdarzony sumiastym wąsem i smutnymi oczami, ale tak naprawdę wszystkie zagadki kryminalne rozwiązuje syjamski kot Koko. Oczywiście nie dosłownie, bo jakby nie był kot elokwentny, to jednak ciężko zrozumieć to, co mówi poza czytelnymi "ptaszek, ptaszek" bądź "jeść! daj jeść!". Natomiast doskonale przykuwa uwagę Qwilla do rzeczy, które pozwalają mu rozwiązać tajemnicę. A przy tym jest miękkim, uroczym kotem syjamskim, który lubi jeść, być szczotkowanym i czasem wygląda jak ćwierćgłówek, drapiąc się tylną łapą za uchem.

Co jest dość niefajne, to tłumaczenie. Wprawdzie tłumacze (jak na razie prawie każdy tom tłumaczył kto inny) trzymają się konwencji, ale zdarza się sporo kwiatów typu "porcelana z Meisen" czy przepuszczone kawałki po angielsku. Smętnieje także wątek kontaktów Qwilla z płcią przeciwną. W każdym tomie dziennikarz natyka się na jakąś kobietę, zafascynowaną to jego osobowością, to wąsami, to oczytaniem i elokwencją, nie wspominając o paniach zainteresowanych ze względu na kwestie finansowe, czy chociażby chcących go nakarmić. Panie są albo szykanowane przez koty - Koko i Yumyum, albo okazuje się, że miały jakiś związek z przestępcą bądź wychodzi, że jednak mimo powierzchownej atrakcyjności mają wady (i rozstają się w przyjaźni między tomami). Nawet kiedy Qwill przez dłuższy czas spotyka się z jedną kobietą, zaczyna przeszkadzać mu jej infantylny zachwyt małym kotkiem. Widać, że autorka szykuje miejsce na nową kobietę w następnym tomie.

Wszystkie tomy jeszcze nie ukazały.

  • 1: Kot, który czytał wspak - po dłuższym okresie bezrobocia, spowodowanym rozwodem i problemami z alkoholem, Qwilleran dostaje pracę w chicagowskim dzienniku Daily Fluxion. Dostaje posadę w dziale recenzji sztuki. Zamieszkuje w domu ekscentrycznego i znienawidzonego w świecie lokalnej bohemy krytyka, który wprawdzie jest nieprzyjemny i wymaga od niego opieki nad swoim kotem, Koko, ale jednocześnie doskonale gotuje i Qwilla karmi. Dziennikarz czuje wiatr w skrzydłach, kiedy w jednej z galerii zostaje popełnione morderstwo.
  • 1: Kot, który jadł wełnę - Qwilleran zaczyna prowadzić rubrykę wnętrzarską, niestety pechowo każdy dom, który opisuje w rubryce, dotyka jakieś nieszczęście. Koko zaczyna zjadać wełniane krawaty, a z okradzionej posesji z kolekcją jadeitów udaje się uratować śliczną syjamską koteczkę Yum-Yum.
  • 3: Kot, który się włączał i wyłączał - Qwilleran cierpi na braki finansowe, usiłuje więc wygrać gwiazdkowy konkurs na najlepszy reportaż. Zamieszkuje nad jednym z antykwariatów w zaniedbanej dzielnicy ze starociami. Gospodyni jest bardzo towarzyska i dobrze gotuje, natomiast jej mąż jest gburem, zaś po domu chodzi złośliwy duch. Dziennikarz zaprzyjaźnia się z mieszkańcami i od razu też zaczyna podejrzewać, że niedawna śmierć jednego z antykwariuszy nie jest dziełem przypadku.
  • 4: Kot, który nie polubił czerwieni - Qwill rozpoczyna pracę w dodatku kulinarnym i przeprowadza się do domu znanego kucharza i smakosza, gdzie niespodziewanie trafia na swoją dawną dziewczynę. Dom jest stary, obszerny i dzieją się w nim dziwne rzeczy, które przykuwają uwagę kota Koko. Kiedy następuje seria zaginięć, Qwill zaczyna węszyć kolejną zbrodnię.
  • 5: Kot, który lubił Brahmsa. Qwill wyjeżdża na prowincję na wakacje do domku swojej starej znajomej, wiekowej ciotki Franny. Zaprzyjaźnia się z lokalnymi dziennikarzami i odkrywa, że w domku na plaży, w którym mieszka, pojawiają się i giną przedmioty. A na końcu dziedziczy majątek.
  • 6: Kot, który bawił się w listonosza - Qwill ze zwierzyną przeprowadza się do odziedziczonej rezydencji, w której chce otworzyć muzeum. Kotom się podoba, zwłaszcza codzienna dostawa dużej porcji poczty, z których Koko bezbłędnie wyszukuje ważne listy. W pomieszczeniach dla służby znajduje na ścianie fresk namalowany przez jedną ze służących, która jakiś czas później zaginęła. Qwill zaczyna śledztwo.
  • 7: Kot, który znał Szekspira - w tajemniczym wypadku ginie właściciel gazety w miasteczku, po czym ktoś podpala siedzibę gazety (tych, którzy już wiedzą, że na stanie gazety był kot redakcyjny, uspokajam, że przeżył). Qwill wspiera syna właściciela w stworzeniu nowego dziennika. Kot Koko podsuwa pomysły, zrzucając z półki zabytkowe tomy Szekspira, w których znajdują się odpowiednie sytuacje.
  • 8: Kot, który wąchał klej - Qwill uczestniczy w próbach do amatorskiego spektaklu i jednocześnie - jako ojciec chrzestny - czeka na pierwszy numer nowej gazety. "Moose County Something" do pierwszego numeru dostaje sensacyjną wiadomość o śmierci jednego z aktorów i jego żony, którzy nie dotarli na próbę. Kot Koko jest podejrzewany o narkotyzowanie się klejem z kopert, ale tak naprawdę wszystko, co robi, ma sens.
  • 9: Kot, który zszedł pod podłogę - na upalne lato Qwill przenosi się z pokoju nad garażami do domku na wsi. Domek okazuje się mieć tę wadę, że po kolei coś w nim wysiada, przez co odwiedzany jest przez kolejnych hydraulików i elektryków. Jako że domek nie jest duży, Qwill planuje powiększyć go, ale kolejni majstrowie zatrudnieni do prac budowlanych, znikają bez śladu. A kot Koko nieustająco siedzi przy klapie zamykającej dziurę w podłodze.
  • 10: Kot, który rozmawiał z duchami - Qwill znajduje swoją starą znajomą martwą chwilę po tym, jak dzwoniła do niego, skarżąc się, że słyszy duchy. Wprowadza się do domu obok muzeum do czasu znalezienia nowego opiekuna. Kot Koko pokazuje mu różne przedmioty, dowodzące, że śmierć nie miała przyczyn naturalnych, a przy okazji dzięki rozmowom ze staruszkami poznaje tajemnicę z przeszłości.

Ciąg dalszy nastąpi.

Inne tej autorki

#32-42

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 23, 2008

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Koty - Tagi: 2008, kryminal, panie - Komentarzy: 9


Tresura

Kot przyszedł o 8 z niejaką pretensją, że jeszcze nie wstałam i miska pusta. Zestresowałam się, bo nie zdarza mi się zapomnieć nastawić budzika (do tego stopnia, że budzę się w nocy i sprawdzam, czy włączony), zwlekłam się do kuchni z kotem uprawiającym slalom między moimi nogami. Otwierając foremkę Sheby zorientowałam się, że dziś sobota i nic nie muszę.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota sierpnia 9, 2008

Link permanentny - Kategoria: Koty - Komentarzy: 4


Lubię miejsca, w których już byłam

Bo w nowych miejscach się zawsze stresuję. Czasem podświadomie, czasem tak bardziej na poważnie. Boję się nowych sytuacji, nowych knajp (zwłaszcza jak kogoś zabieram i naprawdę nie chcę, żeby się okazało, że jest byle jak) i nowych miejsc, zwłaszcza z akcentem na Zupełnie Nowe Miejsca - inne kraje czy kontynenty. Pierwszy kontakt zawsze mnie onieśmiela i pozbawia części przyjemności. Czytam przed wyjazdem przewodniki, nie po to, żeby stworzyć listę zwiedzania, ale żeby trochę oswoić. Druga wizyta na Węgrzech była znacznie przyjemniejsza niż pierwsza. Znalazłam miasto, rozumiałam metro i sieć tramwajów, wiedziałam, jak dość do rzeki i była to wiedza wystarczająca na relaks mentalny.

Nie dziwmy się pani Anieli, że nie poznała męż^U Nie dziwny się więc, że wracam do miejsc, gdzie było dobrze, a menu jest już tak trochę znane, chociaż zostawia sporo miejsca na dalsze przygody. Ptasie Radio ponownie, bar na specjalnie życzenie, a do tego schody w górę i w dół.

Przy okazji kupowania kwiatów na ślub kołorkera trafiłam do kwiaciarenki, w której kupowałam bukiet na ślub własny (nie, kwiaciarka mnie nie poznała, bo to było prawie 10 lat i paręnaście kilogramów temu). Obok kwiaciarni brama, w bramie trzy kicięta. Takie podrośnięte, ale widać, że jeszcze młode i współdzielą w ramach rodzeństwa mózg. Jeden stał na czatach, dwa się o siebie opierały, myziały łebkami i prawie że chwiały się synchronicznie z tym całym uczuciem wzajemnym. Tęsknię za dwoma kotami w domu, kot czarno-biały chyba też. Rozważnie, choć niecierpliwie, czekam na powrót z sierpniowego urlopu i szukanie parki pręgatych bydlątek. Rudego i szarego, a jakby jeszcze z dropiatym brzuszkiem któryś, to już w ogóle cała byłabym wdzięczna w tym ubranku. Jakby co - polecam się we wrześniu łaskawej pamięci, w ramach rozsądnego kilometrażu do Poznania dojadę i odbiorę. Nie może być tak, że ludzi jest więcej niż kotów w domu. Takie jest moje zdanie i ja się z nim zgadzam.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota czerwca 28, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 9


Konwalie już są

A poza tym już po weekendzie, nad czym ubolewam, bo krótki taki. Do Krakowa pojechaliśmy na koncert technoszitu (jak to określiła znajoma usiłująca odsypiać kaca na dworcu obok), czyli Underworld. Faunką nie jestem, zimno było okrutnie (na tyle, że gęsia skórka na łydkach bolała mnie jak nie wiem co), ale wzrokowo odwalili kawał dobrej roboty z podświetlanymi i nadmuchiwanymi patyczkami wielkości ładnych kilku metrów. Dodatkowo bardzo wzruszał mnie pan wokalista (51 lat) aka frontmen, biegający po scenie w srebrnej marynarce z cekinami i wyginający śmiało ciało. Mnie by się nie chciało, ale doceniam.

Kraków jest dziwny. Czasem dziwny w fajny sposób - na przykład z typowo austro-węgierskim podziałem na numerowane dzielnice i budapesztańską architekturę. Czasem dziwny zaskakująco - poszliśmy na obiad do Dworku Białoprądnickiego.

Dworek urokliwy, dookoła park i przestrzeń piknikowa, ale schody (szody, jak wyjaśniał dzisiaj w Trójce Mann, bo przecież się nie mówi "s-hengen", tylko "szengen") zaczęły się już przy menu. Po menu trzeba zejść do knajpy w piwnicy, gdzie można się było też dowiedzieć, że kelnerzy niechętnie wychodzą z budynku, więc zamówić i po części transportować do stolika trzeba samemu. Spożywka ciekawa, ceny przystępne w stanach średnich, to, co ludzie opodal mieli na talerzach, pachniało i wyglądało zachęcająco. Zamówiliśmy, uiściliśmy, dostaliśmy do ręki napoje, bo klient z napojami da sobie radę do stolika mimo schodów. Po czym z okienka kuchennego na tyłach parku, gdzie siedzieliśmy, dobiegło donośne "no ale nie ma sernika", co nas nieco zdziwiło, bo jak raz za sernik zapłaciliśmy. Poszliśmy z kolegą poindagować, panie kasowe najpierw twierdziły, że: a) sernika nie ma, b) jak zapłacony, to dla pana jest, c) ale pan to nie u mnie zamawiał, więc nie ma, chyba że u Beatki; Beatka, u ciebie zamawiał? nie? no to nie ma. Po czym znalazła się pani, co to u niej zamawialiśmy i autorytatywnie stwierdziła, że nie ma i może być szarlotka. Ciepło było, okoliczności przyrody urocze (na "b" były bzy i barwinki, na "m" mlecze, a na "s" stokrotki), po okolicy szlajał się czarny gruby kot, więc każdą kolejną krakowską dziwność witaliśmy z niejakim rozbawieniem. Spożywka się pojawiła (szarlotka była na ciepło, więc przyszła z daniami panią kelnerką, bo ciepłe jednak kelnerzy noszą), zjadliwa jak najbardziej, zwłaszcza szarlotka. Ale ogólne poczucie zabawności pozostało.

Otarliśmy się o historię, bo nocowaliśmy w hostelu na ulicy Szlak (w tom tomie występującej jako Szlak Kolejowy, co nas nieco zmyliło) naprzeciwko domu, w którym mieszkał Piłsudski. Pewnie żadna rewelacja, bo znając życie mieszkał w kilkunastu miejscach, ale przy porannej herbacie (kto wymyślił, żeby śniadania dawali do 9) jakoś mnie to pozytywnie nastroiło. Hostel Guesthouse24 taki sobie (da się przespać, ale price to performance ma słaby), poddasze w wyremontowanej kamienicy, śniadania nie dostaliśmy, bo w Krakowie jadają tylko do 9 rano. A że padało, to już nam się nie chciało oglądać więcej dziwnych rzeczy w Krakowie i pojechaliśmy do Hanki. Co było bardzo, mimo niechęci kotów do zacieśnienia z nami jakichś szerszych stosunków i ja bym chciała jeszcze.

Z innych dziwności, nie tylko krakowskich:

I pewnie nikogo nie zdziwi, że nie chce mi się jutro do pracy. No bo nie chce.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela maja 4, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Listy spod róży, Fotografia+ - Tagi: polska, krakow - Komentarzy: 5


Staruszek portier

... nie dał nam z uśmiechem klucza. Ale za każdym razem, kiedy wracam do domu ulicą Strzeszyńską (skądinąd brzydką i przemysłową), kojarzy mi się ta piosenka, kiedy przejeżdżam obok instytutu Genetyki Roślin bodajże. Przy wjeździe jest portiernia i siedzi starszy pan, co nie byłoby niczym niezwykłym, ale siedzi też zwykle wielki i gruby kot czarny, co już mnie strasznie cieszy. Dzisiaj na portierni siedział czarny puchacz w formie kulki, a obok siedział piękny szaro-beżowy pręgacz z białym kołnierzem.

Ostatnio dotyka nas techniczna czarna seria. Popsuła się pralka, kupiłam nową. Spalił się wzmacniacz, TŻ się zebrał i kupił nowy, a przy okazji kolumny. Zatkał się sedes, TŻ zdobył nowy skill czyszczenia za pomocą spirali hydraulicznej (ja jednak odmówiłam bezpośredniego udziału w rozrywce, ograniczyłam się do kręcenia korbą z okolic przedpokoju bez zaglądania do łazienki). Wczoraj po powrocie z kolacji u znajomych woda z kranu poleciała zimna, a piec zastrajkował. Ma już swoje lata, ale mimo wszystko nie spodziewałam się, że muszę teraz-już kupować nowy (a bez pieca jak bez ręki - nie ma jajecznicy, kaloryferów i ciepłej wody, można najwyżej sobie coś upiec w piekarniku, a herbatę zmajstrować w czajniku elektrycznym), więc zaowocowało to frustracją i wkurzeniem, a ostatecznie toaletą w misce i dolewaniem wody z czajnika. Nastawiłam się już na to, że dziś czeka mnie seria telefonów pod posiadane numery do macherów gazowo-piecowych, po czym okazało się, że piec nie grzeje z powodu niedochodzenia (dochodzenia nie) gazu, a o poranku dostałam sms-a od sąsiadów z pytaniem, czy u nas też (co wykluczyło kwestię niezapłacenia ostatniej faktury za gaz). Z tego też powodu śniadanie odbyliśmy wprawdzie nie-aż-tak świeży, jak wskazywałby na to niedzielny poranek, ale w zrelaksowanej atmosferze "Monidła". Śniadanie nowojorskie składa się z grzanek serowo-szynkowych, kiełbasek, boczku i jajek sadzonych, wiedeńskie z grzanek, twarożku z kaparami i ziołami oraz z jajek w szklance. Jajka mogłyby być bardziej ścięte, ale całość bardzo fajna, zwłaszcza z kawą cynamonowo-kardamonowo-imbirową.

Poproszę niedzielę codziennie. I kwiaty z rynku Jeżyckiego.

PS Uwielbiam tę chwilę, kiedy podczas kolejnej wizyty w restauracji kelnerka przynosi herbatę, mówi "Proszę chwilę poczekać, aż się zaparzy... Ale chyba państwu nie muszę mówić, bo państwo wiedzą".

PPS Dzięki szafirkom i agnusowi mam plany na następny długi weekend. Szukając obrazków z niebieskimi kwiatami w celu okazania, trafiłam na zdjęcie pochodzące z ogrodu Keukenhof w Lisse pod Amsterdamem, zakochałam się i nie ma opcji, że za rok tam nie trafię.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela kwietnia 20, 2008

Link permanentny - Kategorie: Koty, Fotografia+ - Komentarzy: 1