Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Więcej o Fotografia+

Cudze chwalicie (2)...

Wprawdzie prognoza pogody obiecała 9 stopni na plusie i przejaśnienia, ale dotrzymała tylko pierwszej części, co i tak jest całkiem dobrym wynikiem jak na połowę stycznia. Wyprowadziliśmy się więc wzajemnie z dobrym panem na spacer, zabierając i latorośl, która wprawdzie ostatnio woli bezpieczeństwo ramion mamy niż samodzielne chodzenie, ale i to kręgosłup mamy wytrzyma. W "Chimerze" ze zdziwieniem odnotowałam sympatycznego pana (który wygospodarował czasopismo do czytania dla młodzieży po sugestii, że byśmy sobie z młodzieżą poczytali, ale może to być lektura jednorazowa) zamiast dotychczas spotykanych sympatycznych pań, reszta na szczęście była bez zmian - i menu z moim ulubionym śniadaniem, i wnętrze w zgaszonym turkusie i starym złocie. Lubię niesamowicie ladę przy kasie, z kilkudziesięcioma słojami z herbatą. Pracownia alchemika-herbatoholika, dla nas szczególnie cenna ze względu na czarną kenijską.

Jak ktoś przychodzi 5 minut po 12 w południe pod ratusz, to zamiast trykania się koziołków ma rozchodzący się wielojęzyczny tłum turystów, co też ma swoje zalety. Można za to zobaczyć (i dotknąć!) koziołka zapasowego z bliska w Muzeum Historii Miasta Poznania. Chciałam bardzo do Muzeum, nie tylko dlatego, że tam ciepło (a nawet za ciepło) i że w sobotę darmo (tu wstaw ulubiony żart o skąpstwie mieszkańców Poznania), ale głównie dlatego, że do końca stycznia można obejrzeć tam wystawę zdjęć archiwalnych placu Wolności[1]. No i dlatego, że nie byłam. A warto. Bo i koziołki, i sporo obrazów znanych poznańskich notabli, trochę mebli, rzeźb i przedmiotów codziennych. I prześliczne wnętrza budynku.

Zafascynowałam się ramami obrazów. Bogate, złocone, ciężkie, czasem bardziej ciekawe niż płótna.

Dla najmłodszych jest podeścik w instalacji gabinetu. Można wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, wchodzić i schodzić, a panie pilnujące eksponatów wcale na ruchliwego zwiedzającego ze zgniecionym w małej rączce biletem nie krzyczą.

[1] Plac Wolności to takie moje niespełnione marzenie o ładnym poznańskim zagłębiu knajpiano-towarzyskim, w które mógłby się plac zamienić, jakby wywalić z jego okolic banki, zasiedlić restauracjami i kawiarniami, które mogłyby wysiać ogródki na zamknięte dla ruchu ulice. Jest piękny budynek Arkadii (z Empikiem i nie tylko), biblioteka Raczyńskich, stoją ławeczki, będzie fontanna, tylko ciągle nie będzie ludzi, bo po co siedzieć na pustym placu...

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 16, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: sztuka - Komentarzy: 3


Nie tak bardzo free, ale bardziej lancing

Coraz częściej wraca do mnie pomysł, żeby poukładać świat po mojemu. Żeby zniknęło od dziewiątej do piątej i rejestracja czasu, a przyszło nowe, pozwalające na leniwszą poranną kawę i rogalika w miłym miejscu. Niestety, za mało mam twardych umiejętności, za dużo miękkich, a poza tym nie oszukujmy się - deadline jest dla mnie jak horyzont: im bardziej się do niego zbliżam, tym bardziej się ode mnie oddala. A mogłabym przecież przestawić się ze świeżo nabytego trybu życia sowy na niegdysiejszego skowronka, zobaczyć słonko, wstać, ogarnąć i pozbierać, naszkicować plan i mieć czas na wszystko. Na razie rano jest szaro, a ja utykam na samym szkicowaniu planu, nie wspominając o reszcie.

Dlatego lubię dni, kiedy jest namiastka planu, nawet jeśli to zwykła wizyta u lekarza. Bo można potem wejść do malutkiej sali Sztukafeterii, dostać gorącą kawę, żytni chleb i garść komplementów pod adresem niebieskookiej młodzieży (naprawdę, nic mnie tak pozytywnie do świata nie nastawia, jak kontakt z ludźmi, którzy mi mówią, że mam śliczne i mądre dziecko z pięknym uśmiechem).

I mimo że słońce wyszło dopiero kiedy wracałam do domu, to i tak jest lepiej.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 12, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3


Zorza zamiast zachodu słońca

Słońce wyszło zza chmur przez chwilę o poranku, tworząc na niebie malownicze paski. Niestety, zanim zdążyłam wyjść z łóżka (a wierzcie mi, tłumaczenie aktywnemu o poranku dziecku, że mama i tata jeszcze trochę poleżą, zanim wstaną, trochę zajmuje), wszystko się wyszarzyło, wygładziło i zniechęciło. I już myślałam, że to by było na tyle, kiedy okazało się, że cała impreza odbywa się na Malcie.



Kadr dość niedbały, ale to sklejka panoramkowa; ale czy to nie wygląda jak kadr z "Pojutrze"? Jak widać, w tym roku z Malty nie spuszczono wody, sięgająca do drugiego brzegu płaszczyzna lodu wygląda lepiej niż pusty betonowy basen.

Bardzo lubię Taj India, mimo że z zewnątrz jest mało zachęcająca. W środku z roku na rok jest coraz lepiej. Zniknęły pozostałości jak po ośrodku WWP, zimne białe kafle i puste ściany. Są miękkie kolorowe kotary, haftowane złotem poduszki, metalowe słonie i wielbłądy ("Zobacz, ten ma na imię Lewy, a tamten Prawy") i huśtawka. Nie ryzykowałam, czy udźwignie mnie, ale doskonale dźwigała małą eksploratorkę, która jednak mimo wielkiej fascynacji ruchem wahadłowym wolała zrzucać poduszki, biegać po czerwonym dywanie i odkrywać, że na świecie są inne dzieci[1]. Wracając do huśtawki, nie mam specjalnej fascynacji orientem (ba, szczerze nie cierpię indyjskiej muzyki i mało poważam realizm w malarstwie, chociaż nie ukrywam, że lubię kolorowe indyjskie materiały), ale ta huśtawka, z podłużnymi poduszkami w kolorach turkusowo-pomarańczowo-brązowych to kwintesencyjka popołudniowego relaksu w cieple. Z uprzejmym młodym człowiek z wachlarzem, podającym w przerwie w wachlowaniu kolejną szklankę mango lassi.

[1] WTEM okazało się, że mała Pola spotkana przypadkiem w miejscu, do którego się wybraliśmy dość spontanicznie, urodziła się w tym samym szpitalu tego samego dnia i co najmniej dwa dni panny wrzeszcząc na sali pełnej drobiazgu, może nawet w sąsiadujących kontenerkach.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 9, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tag: malta - Skomentuj


W tygodniu to jesteśmy cisi

Lubię tworzyć sobie rytuały. Wybieram ten sam dzień tygodnia na te same rzeczy, chociaż nie zawsze muszę. Kiedyś czwartek był Dniem Sałatki z Tuńczykiem (Bez Pomidora) w Starym Browarze, potem Dniem Wyginania Śmiało Ciała. Niedziela - kino. Piątek był Dniem Próbowania Nowej Potrawy w Pyra Barze (Chyba że Jest Zapiekanka Porcięta na Camemberta). Teraz wtorek to czasem poranek na Jeżycach. I jak pogniewałam się na sprowadzane masowo z giełdy wszędzie te same warzywa i owoce, tak nie mogę przejść koło budek z kwiatami. Nie pamiętam takiej zimy, kiedy było pełno tulipanów. Ale dziś urzekły mnie frezje. Takie trochę biedne, nieco przygniecione, ale elegancko szczupłe, w stonowanych kolorach, które u innych kwiatów byłyby krzykliwie jaskrawe.

PS Na listę egzotycznych rozmówców taksówkowych zapisuję pana, który radował się każdym korkiem, szlabanem itp., bo będzie dłużej mógł cieszyć się moim towarzystwem.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa stycznia 5, 2011

Link permanentny - Kategoria: Fotografia+ - Komentarzy: 3


Smutek pustego placu

Za każdym razem, kiedy jestem na placu Kolegiackim, zachwycam się detalem. Okiem w piramidzie na szczycie jednej z kamienic. Na błyszcząco wygładzoną setkami dziecięcych rączek rzeźbą poznańskich koziołków. Łagodnym pięknem biało-różowego budynku Urzędu Miasta z kuszącą, choć zastawioną szlabanem bramą. Zdobieniami na kamienicach. Konsekwentnie różanym wystrojem Republiki Róż. Kwiatami na klombach (to wiosną, latem i jesienią). Tym dziwnym spokojem miejsca, gdzie - owszem - ludzie przechodzą, mają jakieś sprawy, ale wyglądają, jakby równie dobrze mogliby teraz zatrzymać się i przestać spieszyć.

Po czym nagle obejmuję wzrokiem całość. I widzę miejsce, które mogłoby żyć, ale nie ma po co. Wiem, są dwie kawiarnie (i chyba jedna arabska restauracja, ale możliwe, że już zamknięta), ale nie ma nic więcej. Nie ma sklepów poza jakimś przypadkowym. Kawałek dalej, na rogu Garbar, jest mikro-ryneczek z kwiatami i warzywami (i kiosk). Nie ma ławek, jest za to bałaganiarski parking z samochodami parkującymi skośnie.

I smutno mi, bo chciałabym, żeby takie miejsca przyciągały ludzi, zwłaszcza że można by to zrobić łatwo - zaraz obok jest kościół farny, ważny punkt na turystycznej mapie Poznania. Dosłownie dwa kroki dalej. Za każdym razem, kiedy staję pod kierunkowskazem, który pokazuje, jak daleko jest do różnych egzotycznych zakątków na świecie (ot, do Chin ponad 8 tysięcy kilometrów), myślę sobie, że chciałabym, żeby tu pojawiło się miejsce, do którego ktoś gdzieś tam postawi kierunkowskaz.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek grudnia 28, 2010

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Skomentuj


Fotofilia

Wystarczy promień słońca, żeby wydobyć się z głębin mikro-depresji zimowej, powodowanej szarością i kolejnym przeraźliwym katarem, od którego wybucha mi mózg (a lubię swój mózg). Wprawdzie mróz był przeraźliwy, ale deszcz, który padał w Wigilię, zamarzł na wszystkich liściach, jagodach, gałązkach i igłach i miałam powód, żeby ze zmarzniętymi paluszkami przebijać się przez śnieg po kolana i zastygać w dziwnych pozycjach przy żywopłotach, krzewach i pod drzewami. Ciekawa jestem, czy jednym z pierwszych wspomnień Maja będzie mama, która czasem staje na jednej nodze, wydaje z siebie donośne słowo uznawane ogólnie za obraźliwe, kiedy spada jej aparat z ramienia i trafia w nos, kuca przy płocie czy kładzie się na trawie (tę część z expressis verbis wolałabym, żeby zapomniała, zresztą nos już mnie wcale nie boli). W każdym razie to był dobry dzień, zwłaszcza że kolejny skok rozwojowy ostatnimi czasy dał się nieco we znaki. Dzień budowania piramidy z klocków Duplo, mieszania kolejnej herbaty łyżeczką, szeroko zakrojonego głaskania kotów, uśmiechania i klaskania. Lukier. Dużo lukru.



GALERIA ZDJĘĆ (również z listopada).

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela grudnia 26, 2010

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Skomentuj