Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu


A mówili mądrzy ludzie...

... że jak ogłaszają, że w Palmiarni będzie wystawa papużek i innych małych pierzastych, to lepiej nie iść, bo pójdzie cały Poznań. I jak myślałam, że podczas wystawy tulipanów były tłumy, to się srodze myliłam. Skądinąd tylko świadczy to o tym, że zimą nie ma gdzie w Poznaniu iść, żeby nie wiało i na głowę nie padało. W samej Palmiarni, jak to w Palmiarni, ciepło, wonnie (choć wonie różne bywają), czasem coś nakapie na głowę, czasem przeleci pokpokując przedziwnej urody egzotyczna kurka albo wydrze się papuga, a wszędzie zielono.

I ubolewam niestety, że nader czynny prawie-półtoraroczniak nie jest jeszcze targetem takiego przybytku, bo ciężko objaśnić sens chodzenia z prądem (w przeciwieństwie do biegania pod prąd), niewchodzenia w roślinność, nieatakowania czułym afektem kurek i bażantów i że po nierównych kamieniach się nieco słabo biega. I wprawdzie świat w słońcu jest obłędnie ładny, ale jednak zimno i marznie nos. I paluszki.

GALERIA ZDJĘĆ (z poprzednich wizyt: maj 2010, wystawa tulipanów, luty 2010 i lipiec 2008).

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 31, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: palmiarnia, ogrod-botaniczny, park-wilsona - Skomentuj



Irvine Welsh - Sekrety sypialni mistrzów kuchni

W Edynburgu, jak nie ma akurat Hogmanay albo festiwalu, z rozrywek zostaje albo picie, albo bójki po meczu, albo - jeśli są kobiety - podrywanie w barze i szybka konsumpcja gdziekolwiek. Danny pracuje w analogu Sanepidu, który kontroluje restauracje pod kątem higieny i wbrew zachowawczemu szefowi zwraca uwagę lokalnemu gwiazdorowi, że wprawdzie menu imponujące, ale od zaplecza syf, co powoduje pewne niesnaski w urzędzie. Sytuacji nie poprawia fakt, że Danny jest alkoholikiem, szuka ojca, właśnie zniszczył swój związek z piękną tancerką Kay, a do pracy przyjęto irytującego go Briana. Brian jest nerdem, co to na konwenty fanów Star Treka, w góry, a wieczorami na strychu puszcza miniaturowe kolejki. Któregoś dnia skacowany i zirytowany Danny rzuca klątwę na Briana, który od tej pory zaczyna odchorowywać jego alkoholowe eskapady, bijatyki i okazjonalne zażywanie twardych narkotyków. Bo, nie wspomniałam, autor napisał też książkę, na podstawie której powstało "Trainspotting".

Niby zachwyca, ale nie zachwyca. Nie szanuję wtykania do realistycznej książki mistycyzmu, dla mnie to takie oszustewko jak "a potem się obudził". Niezaprzeczalnie świetnie się czyta, wprawdzie Edynburg to tylko tło dla pijackich wieczorów Danny'ego, ale krótki rzut oka na San Francisco, co którego pojechał trzeźwieć bohater, jest bardzo miły. Tłumaczenie poprawne, ale jednak bym sprawdzała płeć opisywanych celebrytów (nie czyta się książek kulinarnych Lawsona, tylko Lawson). Książka jest nieco przewrotna (teraz to się nazywa postmodernizm), bo tytułowa powieść to pamiętnik jednego z potencjalnych ojców Danny'ego, pełen erotyki i chwalenia się potencją, z rzadka przerywany przepisami kulinarnymi, dodatkowo to taki swoisty przewodnik po życiu dla Danny'ego, który autora jednocześnie nienawidzi i podziwia. Studium alkoholizmu, przemocy domowej i szkolnej, która zostawia ślad na całe życie, ryzyka wyborów, spapranych szans i tęsknoty za czasami rozkwitu muzyki punk.

#5

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela stycznia 30, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, beletrystyka, panowie - Skomentuj


Shop-spotting

Jakoś tak z pół roku temu zniknął mi z osiedla gabinet kosmetyczny pani Marty, tak z dnia na dzień. Smuteczek, bo przyzwyczaiłam się do jej small talku i ceniłam to, co robiła z moimi paznokciami. Potem zaanonsowano kwiaciarnię, nie wróżyłam sukcesu i rzeczywiście, zniknęła. Aż tu nagle pojawił się sklep z żywnością ekologiczną. I jak boję się trochę, że nie utrzyma się, bo wprawdzie konkurencja w postaci spożywczaka z nieświeżą papryką dba o dobro lokalnej społeczności pod szyldem Makro i marek TiP i ARO, ale czy jest tu wystarczająco dużo chętnych na żywność bezglutenową, bezlaktozową, eko-przetwory bez konserwantów, mleko sojowe, oleje i oliwy czy syrop różany? Będę kibicować, w każdym razie.

Poza tym jest ciemno. I znowu spadł śnieg. I zimno. Chcę stąd zniknąć, ale jedyne samoloty bez przesiadki w ciepłe kraje latają do Egiptu. A tam nie.

Na szczęście jutro moje dziecko ma, jak to mówią zatroskani amerykańscy rodzice, play-date. Może dożyję do weekendu.

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 27, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 1


17 (a jak zwykle się spóźniłam)

Najbardziej chyba lubię, jak jestem kilka metrów od niej, kucam i rozchylam szeroko ramiona, a ona do mnie biegnie i się śmieje, a na końcu się do mnie przytula.

Albo jak wspina się na łóżko z żyrafką i zatyczką i skacze na kołdrę z szerokim uśmiechem.

I jak mówi miękko do kota, że jest taki śliczny i że zaraz w kocie futro zanurkuje.

I wyraz zachwytu na pyszczku, jak mówię, że teraz obejrzymy sobie po raz milion piętnasty Kaczkę Dziwaczkę.

I jak z chichotem odkrywa pępek. Czyjkolwiek.

A może, jak zapytana o to, czy chce jogurt, loguje się na poduszkę i czeka w pozycji wygodnej, aż przyjdę z łyżeczką i nabiałem.

I jak macha głową przy muppetowym "Bohemian Rhapsody". Albo klaszcze jeszcze zanim się zacznie takież "In the Navy".

(Są też rzeczy, których nie lubię, ale takie mikro-urodziny to nie miejsce na wypominanie).

Napisane przez Zuzanka w dniu czwartek stycznia 27, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 4


Away we go

Nie bardzo współczuję wszystkim, którzy nakręceni przez błyskotliwych inaczej polskich dystrybutorów [http://plakaty.blox.pl - link nieaktywny], pójdą do kina na Walentynki. Bo to bardzo ładny film, tyle że nie o miłości w sensie randkowania, a o odpowiedzialności i budowaniu rodziny.

Verona i Burt spodziewają się dziecka, a żeby mieć pod ręką kogoś do pomocy, przeprowadzili się do rodzinnego miasteczka Burta. Tyle że rodzice Burta wolą wyjechać na dwa lata do Antwerpii niż zajmować się wnuczką. I tak trochę ze strachu, trochę dlatego, że jeszcze można, Verona organizuje podróż do miejsc, gdzie mieszkają ludzie im bliscy. I tak sobie jeżdżą bądź latają - a to do Montrealu, to do Tucson czy na Florydę, żeby na końcu się zorientować, że nikt im nie powie, jak mają wychować dziecko i że sami muszą dojść do tego, jak być rodziną. Niekoniecznie muszą naśladować koleżankę, która dzieci uważa za nieszczęście i szczerze ich nie lubi, nawiedzoną kuzynkę, która nie używa wózka, a dziecko nosi w chuście, karmi piersią[1] i sypia z całą rodziną w jednym barłogu czy znajomych, adoptujących czwórkę dzieci, a mimo to niespełnionych.

Ładna muzyka, scenariusz pisany przez Dave'a Eggersa, świetne postacie drugoplanowe, niezłe dialogi[2], śliczne sukienki dla kobiet w ciąży, a do tego film zostawia takie miłe ciepło w środku i nadzieję, że wystarczy się trochę postarać, żeby było dobrze.

[1] Oczywiście, karmi piersią kilkulatka, a małe w chuście nosi w nieprawidłowy sposób, jest oszołomką, a wizyta kończy się awanturą. A potem się dziwię, ze ludzie patrzą na noszących w chuście dziecko jak na żyrafy.

[2] Zajrzałam do zakładki "Parental guide" na IMDB i uważam, że z krajem, w którym ktoś siada i notuje wszystkie przekleństwa oraz odniesienia erotyczne w dialogach, trzeba coś zrobić. Zdecydowanie.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek stycznia 25, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 2



Marek Hłasko - Pierwszy krok w chmurach. Baza Sokołowska

Są lektury, za które trzeba się wziąć wcześnie. Mnie jakoś Hłasko zupełnie ominął, pewnie dlatego, że w szkole "do matury" robiło się do II wojny światowej, a potem to "sobie doczytacie, bo współczesnej i tak nie będzie". Nie było, więc Hłasko mi odpadł zupełnie.

I mam teraz problem. Bo "Baza Sokołowska" jest tak bolesnym produkcyjniakiem, że mi aż oko łzawi. Nie czuję tego etosu pracy, przezwyciężania trudności, walki o każdy kilometr i samodzielnego rozkładania silnika na mrozie, żeby tylko dojechać, a nie prosić kolegów o pomoc. Wiem, tak hartowała się stal, ale teraz każdy ma telefon komórkowy i wklepany numer do Assistance czy innego helpdesku.

Z "Pierwszym krokiem w chmurach" problem mam inny. Poczytałam sobie o Hłasce i jego życiu, że polski James Dean i buntownik. Tyle że minęło 60 lat i nawet jeśli wtedy to, co pisał, było mocne i odkrywcze, teraz już zostało przemielone przez 10 innych pisarzy. I owszem, w "Pierwszym kroku" widzę świat zgorzkniałych ludzi, którzy rozmienili swoje życie na drobne i chętnie zniszczą wokół siebie wszystko, co ładne; taki "Rezerwat" bez lukru. Tylko zastanawiam się, czy chcę dalej czytać Hłaskę. A jak chcę, to co?

#4

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 24, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, beletrystyka, panowie, prl - Komentarzy: 10


Prorodzinnie

I tak miałam pisać o obiedzie, ale pozwolę sobie oprzeć się na dzisiejszej notce Joanny o tym, gdzie jest miejsce dzieci. Jestem z frakcji, że po coś są te wysokie krzesełka z pasami bezpieczeństwa i że nawet ruchliwa i wokalna młodzież ma prawo zjeść niedzielny obiad jak sahib w restauracji. Ma prawo karmić frytkami rodzica, mieszać zawzięcie łyżeczką w szklance i wydawać radosne okrzyki zza nogi od stołu. Takie jest moje zdanie i się z nim zgadzam (oraz ogromnie się cieszę, że po krótkim okresie, kiedy wychodzenie z młodzieżą do restauracji było maksymalnie upierdliwe i zdecydowanie na raty, tak od jakiegoś czasu się znacznie poprawia, nawet jeśli kosztuje to szklankę, za co uprzejmie jeszcze raz przepraszam).

I jak narzekałam kiedyś, że poza ścisłym centrum nie ma gdzie dobrze zjeść, tak się myliłam, bo całkiem blisko mojej wsi można iść/jechać do Frygi. Ponad 10 lat temu byłam świadkiem na ślubie P. i D. (wytrzymali do dzisiaj, żeby nie było) i kiedy ostatnio po raz kolejny z musu przejeżdżałam Naramowicką w celu wiadomym, nagle do mnie dotarło, że to właśnie tam odbywały się poślubne bachanalia. I wprawdzie restauracja skupia się na cateringu (dzięki czemu można się poczuć przezroczystym dla obsługi, pieczołowicie przechodzącej przez cateringowe zamówienia, a przy tym jednocześnie wcale nie czekać na kelnerkę), ale na miejscu jest nie dość, że uroczo, to i jedzenie warte wiele. Zmienne menu dnia, więc można co jakiś czas wracać; w karcie niedużo, co obiecuje jakość. Trochę europejsko, trochę azjatycko, składniki dobrej jakości (parmezan, a nie zastępnik!), do tego na tyle dużo, że nie ma miejsca na deser. A szkoda.

PS Chcę taki wazon jak na pierwszym zdjęciu.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 24, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 8