Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Sue Grafton - Z jak zwłoki

Im dalej w cykl, tym bardziej nie rozumiem Kinsey. Ale czytam, bo ją jakoś lubię. Prowadzi śledztwo dla bogatego chłopaka po wypadku, który ma częściową utratę pamięci i wbrew opinii wszystkich, że wypadek wynikał z jego brawury, uważa, że ktoś chciał go zabić. Ponieważ w naturze ma nieufność do policji (acz chętnie do policyjnych zasobów przez znajomości sięga), rozwiązuje sprawę sama, oczywiście siłując się z przestępcą w kostnicy i lądując po akcji w szpitalu. Dumna i blada, mimo że klient umarł na samym początku śledztwa, a pracę kontynuowała, bo jest dociekliwa. W międzyczasie dostaje dwie propozycje erotyczne (ale nie korzysta) oraz ratuje swojego gospodarza, Henry'ego, z rąk podstarzałej oszustki.

Ja rozumiem, że nikt nie przewidywał wydania całości cyklu o Kinsey w Polsce, ale jak książki są tytułowane kolejnymi literami alfabetu, to jednak może warto byłoby pokombinować i zachować oryginalną kolejność, zwłaszcza jak nie jest to karkołomne. I jak "W jak włamywacz" ("B is for burglar") wybaczę, tak nie wiem, co złego byłoby w "C jak ciało"[1]. Ale tu również całe tłumaczenie woła o pomstę, bo tłumacz nie znał części odniesień kulturowych i tłumaczył je idiotycznie (żeńskie zwłoki mają piersi leżące płasko jak "woreczki z fasolą", klient proponuje Kinsey "burbona na skałach", a narkotyki leżą w woreczku ziploca) bądź wcale (Kinsey je quarter poundera, za to z serem). Zgaduję też, że niespecjalnie sobie radził z polskim, bo sensu niektórych zdań nie rozumiałam, a niektóre były kalkami z angielskiego.

[1] "Z jak zwłoki" ("C is for corpse") wydane było w 1999, "C jak cisza" ("S is for silence") w 2007, więc C było wolne.

Inne tej autorki tutaj.

#9

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela lutego 13, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


Jajka na bekonie i sok pomarańczowy

Wczorajszy wieczór spędziłam między innymi pracowicie przeszukując google pod kątem śniadania. Wiem, że to obiektywnie najprostszy posiłek, bo wystarczy machnąć kanapę z serem czy inną parówkę na zimno i pozamiatane. Ale ja w weekend lubię, jak dostanę pod nos to, co sobie z karty wybiorę. I zapewne nikogo nie zdziwi, że poza tymi miejscami, które już znam (Ptasie radio, dwie Werandy, Chimera, Gołebnik i Republika Róż), nie znalazłam nic, ale to NIC nowego. Było Mezzoforte na Piekarach, ale się zmyło. Podobno karmią o poranku w Pod pretekstem, ale nie po drodze dziś było. I mimo że nie zaskoczyło mnie to, to i tak smuteczek. Bo ja tu w miasto wierzę, w miasto co to Know How*, po czym się okazuje, że miasto jednak Doesn't Know How. I jak susharnie powstają jak ryby po deszczu[1], tak zbyt wielu miłych i przytulnych miejsc, gdzie można bułeczkę, kiełbaskę, jajko czy grzankę z kawą bądź herbatą o poranku, nie ma. Chyba że o jakimś nie wiem?

I tak znowu wylądowałam w Republice Róż, co ma niesamowitą zaletę pod tytułem kącik dla dziecka, gdzie można wyjmować i wkładać kredki do wiaderka, rozrzucać maskotki i wchodzić na wiklinowe krzesełko. I, oraz miałam pierwszy raz okazję widzieć, jak wyglądają Bezdzietni Z Wyboru w akcji, kiedy przy stoliku obok naszego (owszem, nie ukrywam, że wyglądającego jak pobojowisko po dwóch śniadaniach i czekoladowej babeczce radośnie konsumowanej widelcem i palcami na zmianę z kiełkami, ogórkiem czy melonem) usiadła para na sekund dziesięć, po czym Ona rozejrzała się i stwierdziła do Niego głośno, że Tu Jest Dziecko (no, aktualnie dziecko było w toalecie na dole i podlegało rytualnemu oczyszczeniu po zjedzeniu mocno czekoladowej babeczki i innych dóbr) i zarządziła przeniesienie się do innej części lokalu. Meh.

Poza tym czas na wstydliwe wyznanie. W jednym z najbardziej znanych poznańskich kościołów - Farze - byłam raz i to krótko, bo niesiona wtedy w chuście młodzież zaczęła wznosić okrzyki i w trosce o życie duchowe bliźnich wyszłyśmy. Dziś trafiliśmy na koncert organowy, młodzież nie wydawała okrzyków, tylko biegała z jednej strony na drugą, a ja - mimo niespecjalnego nabożeństwa do budownictwa sakralnego - zachwyciłam się światłem.

GALERIA ZDJĘĆ.

(I tylko czasem żałuję, że trochę utraciłam umiejętność pisania o rzeczach bardziej skomplikowanych).

[1] Niestety, jedna z susharni wygryzła ukraińską Czerwoną Kalinę. Szkoda, że nie dałam się namówić jakiś czas temu na miseczkę solianki, jak jeszcze było można.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 12, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 11



Krystyna Boglar - Każdy pies ma dwa końce

Obowiązkowa pozycja dla wszystkich, którzy z bujnych lat 70. pamiętają tylko, że można było wszystko załatwić oraz że zawsze było słońce[5]. Inżynier Leśniewski mimo posiadania na stanie żony-studentki i czwórki dzieci, nie dostaje[1] przydziału[2] na wczasy pracownicze, pożycza więc malucha[3] od kolegi z pracy i zabiera młodszą dwójkę na wakacje. Ponieważ w ramach przygotowań ojciec skupia się głównie na poszukiwaniu pasków klinowych i palców rozdzielacza[4], okazuje się, że jak już przestało padać[5], to nie wiedzą, dokąd jechać. Więc najpierw jadą odwiedzić 13-letniego syna, który z rówieśnikami i brodatym nauczycielem od wf-u zbiera maliny u chłopa, a potem 16-letnią córkę-harcerkę, która opiekuje się dziećmi na koloniach w górach. I wszystko byłoby jak trzeba, gdyby nie to, że najmłodsze - 8-letnie bliźnięta - mają nadwagę i rodzice chcą je na wyjeździe odchudzić, odmawiając im napychania się pod korek[6]. Bliźnięta nie są z buraka strugane i organizują sobie gotówkę, za którą uzupełniają puste według nich brzuszki w barze mlecznym i nowotarskim warzywniaku, tyle że zamiast kiszonych z beczki omyłkowo biorą pakowaną w kartkę z Przekroju[7] tajemniczą paczkę i nagle za czerwonym maluchem i dwójką pulchnych nielatów rusza przestępcza banda.

Ładne rysunki, dość pretekstowa akcja, zachowanie rodziców przyprawiające o silną chęć walenia głową o stół, stan świadomości społeczno-ekonomicznej ośmiolatków - nie do pojęcia teraz, w sumie całkiem sympatyczna lektura na szare popołudnie.

[1] Bo w słonecznym PRL-u się dostawało. Mimo że i tak za wszystko trzeba było zapłacić.

[2] Przydziały były przydzielane według hierarchii, a to, co zostało, dostawał lud pracujący.

[3] Maluch (aka Fiat 126p) miał teoretycznie cztery miejsca, więc sześcioosobowa rodzina musiała się podzielić na podgrupy. Nie miał też fotelików dla dzieci, ani pasów z tyłu, a tradycyjne miejsce bagażnika z tyłu zajmował silnik. Oczywiście można się było w niego zapakować na dwa tygodnie wakacji w cztery osoby, BTDTGTT.

[4] Oczywiście w sklepach specjalistycznych niczego nie mógł dostać, a sprzedawcy pukając się w czołowo oświadczali łagodnie: "Panie, coś pan, zwariował? Z końcem czerwca chcesz pan kupić palec rozdzielacza? Trzeba było w marcu myśleć o wakacjach!"

[5] Za fenomen pamięci grupowej, która chyba każdemu, kto dorastał w PRL-u, podsuwa sielskie i zawsze słoneczne obrazy, odpowiedzialne są po części pocztówki, po części rzadkość występowania aparatów fotograficznych i koszt kliszy, więc się nie robiło zdjęć w byle jaką pogodę, tylko pstrykało w doskonałych warunkach oświetleniowych.

[6] To odważna teza, że w PRL-u były dzieci z nadwagą!

[7] Prasa codzienna jest dobra wyłącznie do pakowania suchej włoszczyzny - oznajmiła kładąc pakiet na ladzie obok kasy. - Do ogórków i kapusty[8] nadają się tylko tygodniki. A najlepszy "Przekrój", bo nie przemaka - dorzuciła.

[8] Imaginujecie sobie? Kiszona kapusta pakowana w kartkę z "Przekroju"?

#8

Napisane przez Zuzanka w dniu środa lutego 9, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, dla-dzieci, panie, prl - Komentarzy: 15


Szanowni sąsiedzi

To nie tak, że my (ja z mężem, konkretnie) naszego dziecka nie lubimy i katujemy je nieludzko. Dzisiejsze wycie rozpoczęło się od tego, że upadł długopis na podłogę i podniesiony już nie był dobry. Potem to już był efekt lawiny, walenia głową w podłogę i odporności na perswazję słowną oraz przekupywanie[1]. Wiem, to samo zapewne mówią rodzice, którzy swoich dzieci nie lubią, ale nam chyba można wierzyć, nie?

[1] Ostatecznie pomogło milion trzynaste odtworzenie "Kaczki dziwaczki". Bujanie w kocyku działało w trakcie, po zaprzestaniu spowodowało natężenie wycia.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 8, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 9


Sue Grafton - S jak stryczek

Z tomu na tom coraz mniej rozumiem motywację Kinsey do pracy. Dostaje mało rozwojową sprawę - owdowiała żona ponad 60-letniego policjanta, który zmarł na zawał, usiłuje dowiedzieć się, czemu przed śmiercią był zdenerwowany i zmartwiony. Żona jest w malutkim miasteczku, gdzie wszyscy się znają, niespecjalnie lubiana, w przeciwieństwie do zmarłego męża. Szybko nielubiana staje się też Kinsey, próbująca w ciemno dowiedzieć się rzeczy po części objętych tajemnicą służbową, po części miasteczkową zmową milczenia. Przegląda sterty papierów, analizuje billingi telefoniczne, marznie w wynajętym przez klientkę motelu, znosi nieustające narzekania klientki, że śledztwo nie daje efektów, ostatecznie jest zastraszana i pobita (z bardzo malowniczym wyłamaniem palców). I to jest ten moment, w którym człowiek rozsądny mówi: "to ja podziękuję, zwracam niewypracowaną część zaliczki, nie ma sensu kontynuować". Ale nie, Kinsey twarda jest. Poobijana wraca do Santa Teresa, kąpie się w ciepłej wodzie, przesypia noc we własnym łóżku, prowadzi dalszy kawałek śledztwa na miejscu, zbiera po głowie od niesympatycznej (jednak opinia w miasteczku nie wzięła się znikąd) klientki, po czym wraca i doprowadza rzecz do niemiłego finału, standardowo walcząc na samym końcu sam na sam z przestępcą. I co, warto było?

Ze względu na przeraźliwie kiepskie tłumaczenie zarówno na poziomie fraz ("to chłopak z podejściem"), użytego czasu (przeskakiwanie z narracji w czasie przeszłym do opisu w czasie teraźniejszym, co po polsku nijak nie gra), jak i słownictwa ("środek antybólowy"), przeskoczę jednak na czytanie w oryginale, mimo że niespecjalnie lubię. Nie żeby to jakieś straszne wyrzeczenie było, na polski przetłumaczono chyba jeszcze jedną czy dwie na chyba dwadzieścia.

Inne tej autorki tutaj.

#7

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 8, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, kryminal, panie - Skomentuj


#czekamnapapier

Utknęłam w szarej dupie. Nie mogę ustalić terminu czwartego podejścia do egzaminu, bo po uwaleniu trzeciego trzeba mieć karteczkę, że się odbyło 5 godzin jazd doszkalających. Grzecznie jeździłam z panią M., karteczkę dostałam, po czym okazało się, że ma przystawione pieczątki odwrotnie (imienną tam, gdzie firmowa, a firmową tam, gdzie imienna) i mogę najwyżej się karteczką podetrzeć, bo WORD nie przyjmie. Pikanterii dodaje fakt, że pani M. w sobotę wylądowała w szpitalu, jej komórkę obsługuje syn, a szkoła jazdy, w której pani M. aktualnie pracuje (bo, jak się okazało, przestała z moją ulubioną panią E. chcieć), mieści się w Bninie pod Kórnikiem, czyli jakieś 40 km od Suchego Lasu. I tak trochę słabo.

1 kwietnia mam wrócić na zakład (czy zakład oficjalnie wie, że wracam na pół etatu? ależ), dojazd komunikacją miejską to - przy pomyślnych wiatrach - 15 minut na przystanek, 15 minut autobusem, przesiadka, 15 minut drugim autobusem, 10 minut dojść na zakład, czyli 50 minut nie licząc czekania (a zważywszy, że autobusy potrafią odjeżdżać minutę wcześniej, może być czarownie). I tak liczę. Bilet w jedną stronę 3-4 zł. Taksówka - 25-30 zł. Odstawienie dziecka do klubu - 850 zł/miesięcznie. Czy mi się opłaca wracać?

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek lutego 8, 2011

Link permanentny - Kategorie: Moje prawo jazdy, Maja - Komentarzy: 11 - Poziom: 3


Nurse Jackie

Jackie jest pielęgniarką i to taką z tych lepszych. Dba o pacjentów, świetnie rozpoznaje objawy, umie uśmiechnąć się mądrym uśmiechem i powiedzieć kilka słów, które pomagają tym leżącym na łóżku w izbie przyjęć. Mam jednak parę wad - nadużywa środków uspokajających i narkotyków, pozyskuje je metodami niespecjalnie legalnymi (bo nawet na etacie pielęgniarki nie jest tak łatwo pozyskać vicodin i inne cuda współczesnej chemii), a dodatkowo trochę oszukuje wszystkich wokół - męża, kochanka, współpracowników w szpitalu. Szpital jest taki bardziej w klimacie Scrubs niż Doktora House'a - sztywna znienawidzona administratorka Gloria, która jednak nie jest tak całkiem bez serca, świetny zestaw pielęgniarzy i sanitariuszy - misiowaty gej Thor z cukrzycą, pełna godności i ciepła Zoey, w pierwszym sezonie fantastyczny gej Mo-Mo, w drugim zastąpiony przez dziwnego eks-narkomana Sama, wesoły Lenny z karetki, a do tego dwójka lekarzy - zarozumiały dr Coop z syndromem Tourette'a, zmuszającym go do łapania kobiet za piersi w sytuacji stresowej oraz do bólu angielska, elegancka i cyniczna dr O'Hara. I aptekarz Eddie, nie zapominajmy o Eddiem.

Niestety, scenarzyści uparli się, żeby z sytuacji pełnej kontroli w pierwszej odcinku świat Jackie przeszedł do całkowitego rozpadu pod koniec drugiego sezonu. Boję się, że z dość melancholijnej komedii (bo szpital jednak nie jest miejscem, gdzie jest tylko śmiesznie) przerodzi się w trzecim (i pewnie następnym) sezonie - wzorem "Weeds" - w festiwal pomysłów, jak jeszcze można dokopać Jackie. A ja Jackie polubiłam.

PS Jednocześnie na TVP2 obserwuję ze smutkiem, jak można sprawnie serial zarżnąć za pomocą niefortunnej godziny nadawania i lektora.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek lutego 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 5


W ciepłe

Wprawdzie za miesiąc dopiero, ale już się zbroję. Klikam, czytam, oglądam, jutro pojadę kupić sobie przewodnik, te sprawy. Specjalną atencją darzę miłych ludzi, którzy geotagują zdjęcia (i hańba mi, Maurice, że sama tego ostatnio nie robię). I ja wiem, że przyjaciółka moja, ^siwa, ostatnio niedomaga nieco, ale i tak zbiła mnie z nóg sugestią, żebym robiła dużo zdjęć. Nie wiedzieć czemu przypomniało mi się, jak wyjechana do Buenos zostałam nagle po dwóch dniach z trzech i pół na miejscu bez zapasowej baterii do aparatu i ładowarki (i jak rany, do dziś nie wiem, co się z nimi stało, z walizki mi ukradli na lotnisku?) i biegałam z płonącą głową od sklepu do sklepu, okazując baterię i prosząc o ładowarkę (i mam teraz ładowarkę z argentyńską wtyczką). Człowiek normalny zapewne pstryknąłby trzy fotki komórką i oddał się kontemplacji wzrokowej, ale czy warto być normalnym?

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota lutego 5, 2011

Link permanentny - Kategoria: Żodyn - Komentarzy: 9


Marek Przybylik - To było tak. Dzień Targowy

O tym, jak to drzewiej bywało, nie zawsze najlepiej opowiada historia czy polityka, a znacznie bliżej rzeczywistości jest to, co i za ile ludzie kupują. Przybylik pisywał swoje felietony do "Życia Warszawy", podając ceny rzodkiewek, spisując asortyment targowisk, wyliczając, gdzie taniej (i gdzie w ogóle) bywa schab z kością, a gdzie drożej masło. Opisywał ówczesne lokale uspołecznione, drobne afery handlowo-spekulacyjne czy imprezy mniej lub bardziej masowe (ot, taką licytację koni czy imprezę z okazji polskiego wydania Playboya) Felietony są raczej warszawo-centryczne (bo jak o Bazarze Różyckiego czy Hali Mirowskiej słyszałam, tak o Polnej czy innych - niespecjalnie) z włączeniem okolic. Kilka opowiada malowniczo o tym, jakie ciężkie było życie w kryzysie u Szwajcarów czy Francuzów. Mnóstwo anegdot z czasów, kiedy wódka kosztowała 103 zł ("Czemu Waryński jest smutny? Bo mu zabrakło 3 zł do flaszki").

Warto mieć w domu chociażby po to, żeby korzystając ze słowniczka trudniejszych pojęć (asygnata, kartki na benzynę, kraje demokracji ludowej) wyjaśniać urodzonym po roku 1989 fenomen epoki, w której nic w sklepach nie było, a wszyscy czymś się żywili i w coś się odziewali.

#6, też trochę awansem, ale czytywałam po kilka stron w wolnej chwili.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek stycznia 31, 2011

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2011, felietony, panowie, prl - Komentarzy: 3