Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu



11.11.11, imieniny ulicy

Unikając zadrażnień międzyregionalnych, oględnie powiem tylko, że według mnie o wiele lepiej czuć się niepodległym, kiedy się ma paradę z jeżami, panią sprzątaczką, brązowymi konikami, wszędzie są balony, dzieci na barana na ramionach rodziców (czemuż, ach czemuż moich, skoro tatuś wyższy i silniejszy od mamusi?) i unosi się zapach rogali[1]. Jedyne akcenty militarne to panowie w zabytkowych mundurach, zielonoszary sprzęt, karabiny, z którymi niedorostki robią sobie zdjęcia, bo to zabawa, a nie wojna. I słój kiszonych obok kuchni polowej. Na zdjęciach widać, że ulica Święty Marcin powinna być deptakiem, że powinny zniknąć z niej banki, bo ludzie chcą wychodzić i się spotykać, nawet jak jest zimno[2].

[1] Wszyscy pisali o rogalach, więc posłużę się pięknym - zarówno graficznie, jak i treściowo - rogalowym i poznańskim do samego nadzienia wpisem Komarki; kim był Święty Marcin, czemu z białym makiem i ile ważą. I tak - te od Koperskiego są jednymi z lepszych.

[2] Ale jest słońce. Słońce jest ważne.

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 11, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Komentarzy: 3


Jak mam czas

Ostatnio tylko siedzę. Nawet staram się nie myśleć, bo wtedy robi mi się przykro. Wyrostek robaczkowy, koło zapasowe w bagażniku w nie wiadomo jakim stanie, któryś tam migdał i te wszystkie inne rzeczy, które mogą być, póki się nie zepsują. Za oknem mgły i listopad, czasem pachnie lukrecją. Skończyłam po raz któryś "Dolinę Muminków w listopadzie" i nawet jeśli Homek rzeczywiście wyszedł na pomost, żeby przywiązać świecącą sztormówką łódkę do pala (a umówmy się, że jednak wszyscy inni wrócili do domów, bo jakoś nauczyli się lepiej sobie układać życie i do tego tylko on widział Nummulita Radiolarnię), to i tak tylko można wierzyć, że to rodzina wróciła do domu z wieżyczką.

Ponieważ jest mi smutno, to w nagrodę dam sobie #70. I za dzielność.

Zdjęcie wiadomo gdzie.

Napisane przez Zuzanka w dniu środa listopada 9, 2011

Link permanentny - Kategorie: Czytam, Fotografia+, Moje miasto - Tagi: 2011, dla-dzieci, panie, solacz - Komentarzy: 6



Szefowie wrogowie

Był taki doskonały polski film "Trójkąt bermudzki" (a wcześniej równie świetna książka Jonathana Trencha "Wieczór przy Oak Lane"), w której trzech (pięciu) znajomych umawia się, że sprzątną wzajemnie swoich wrogów, zapewniając sobie samym niezbite alibi. I taka mniej więcej jest treść tego filmu, tyle że to amerykańska komedia z gwiazdorską obsadą. Gwiazdy ograniczają się do tych złych - demonicznego i poniżającego podwładnych Kevina Spaceya, sprytnej nimfomanki-intrygantki Jennifer Aniston i napakowanego buca Colina Farrela (i chociażby dlatego warto film obejrzeć, bo ma łysinkę i zaczeskę), a reszta to czasem zabawna, czasem mniej komedia pomyłek. A to jeden z bohaterów zamiast zabić wroga drugiego ratuje mu życie, a to drugi zostawia w przeszukiwanym mieszkaniu (a potem miejscu zbrodni) swoje DNA na przyborach łazienkowych, a to któryś z kolei, świadek morderstwa, ucieka z miejsca zbrodni przekraczając prędkość i daje się nagrać fotoradarem; nie wspominam już o znalezieniu specjalisty od mokrej roboty za 200 dolarów z ogłoszenia w gazecie ("myślałem, że to promocja"). Niespecjalnie wyrafinowana rozrywka, ale na bezrybiu wystarczy.

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek listopada 8, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Komentarzy: 1


Graffiti Bridge

Drugiej części opowieści o Kidzie brakuje chyba wszystkiego - zwalających z nóg hitów, pokazywania zgrabnej kobiecej piersi, sugestii pożycia intymnego, napięcia, dramy, a mimo to jest chyba lepszym filmem niż Purple rain. To dalej jest pretekstowa fabuła, przetykana teledyskami, ale udało się stworzyć jakąś magię, może i kartonową (bo tytułowy graffiti bridge jest tak boleśnie studyjny, że wygląda jak żywcem wyjęty ze scenografii sitcomowej), ale magię. I nawet mniej mnie raziły przeplatające tę magię sceny z Morrisem, który nieodparcie przypomina mi połączenie Gliniarza z Beverly Hills z lemurem z Madagaskaru; ba, czekałam na nie (scena z pokazem machismo, polegającym na publicznym jedzeniu ostrych papryczek w zalewie - profesjonalna). Muzyka mnie nieco rozczarowała, jednak. Bo to całkiem przyzwoity i dość jednorodny funk, ale bez czegoś, co sprawia, że stopa wybija rytm, a w żyłach krążą nuty.

Kida zostawia dziewczyna, bo Kid zamiast zapewnić jej byt i pracę w swoim klubie, woli, żeby panna się nim zajmowała. Demoniczny Morris chce przejąć klub w połowie należący do młodego i utrudnia mu życie. Kid ze swoim mikro-motocyklem wzdycha do nowej panny, która malowniczo rozłożona przy malowanym mostku szepcze swoje zmysłowe wiersze[1], chociaż ogólnie jest aseksualna. Morris nie wzdycha, tylko podjeżdża drogim autem i pobiera pannę, Aurę, do swojego klubu, gdzie ochocze podlewa ją alkoholem, żeby była łatwiejsza. Plan po części się udaje, bo staje się na tyle łatwa, że można ją jedynie przerzucić przez ramię i położyć spać, więc Morris rzuca na nią czar, że zakocha się w pierwszej osobie, którą zobaczy po obudzeniu. Long story short, chłopiec poznaje dziewczynę, zakochują się, dziewczyna ulega wypadkowi, a chłopiec z żalu struga balladkę, dzięki której wygrywa z Morrisem muzyczną walkę i odzyskuje klub.

[1] Aktorka, grająca Aurę - Ingrid Chavez - jest rzeczywiście poetką i ma bloga, m.in. z wierszami.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 7, 2011

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Filigrando Cafe & Lunch

Czasem jest tak, że jest jakieś miłe miejsce, ale z różnych przyczyn jest zawsze second choice, mimo że samo w sobie ma wszystko, co trzeba. I tak mam z Filigrando w Starym Browarze - przegrywało najpierw z włoską restauracją w starej części, gdzie dają najlepszą sałatkę z tuńczykiem, a potem z Taste Barcelona, dopóki było. Tymczasem to doskonała kawiarnia Gruszeckiego, z opcją na śniadanie czy lekki lancz. Bagietki na ciepło, jajecznica, śniadania tradycyjne (do wyboru z kiełbaskami, muesli i twarożkiem), doskonała kawa. Lubię też zestawienie prowansalsko-pastelowych ścian w pasy (te dekoracje z pudełek na jajka!) z niepokojącą, prawie lynchowską podłogą w czarno-białą kratę.

I to całkiem fajne miejsce na ukradkową randkę z TŻ w całym środku miasta, zaraz przed kupowaniem szarych mikrorękawiczek z różową aksamitną kokardą i podobnego dresiku w rozmiarze 98 cm.

Wiem, wiem, wpisuję się w kanon odświeżanych kotletów sprzed tygodnia, trudno.

Technikalia:

  • Schody: nie ma, do SB można wjechać pochylniami i windami, tylko czasem trzeba jechać dookoła. W środku dość wąsko.
  • Krzesełka dla dzieci: są, zabawek i kredek nie ma.

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek listopada 7, 2011

Link permanentny - Kategorie: Fotografia+, Moje miasto - Tag: stary-browar - Komentarzy: 3


Zen a sztuka puszczania latawca

TŻ jest prawie najbardziej wyluzowaną osobą w domu[1]. Prawie, bo bardziej wyluzowany jest Szarszyk, ale koty wszystkich zostawiają w tej dziedzinie w tyle, więc żaden wstyd. Dlatego też TŻ wozi w bagażniku samochodu latawiec i kiedy tylko mocniej dmuchnie za oknem, spogląda tęsknie i mówi, że może by dziś. I dziś tak. Dobrze robi człowiekowi, jak trzyma w ręku walczący z wiatrem kawałek kolorowego materiału.



[1] Ja mam tak 0.8 Filifionki, więc w ogóle nie biorę udziału w żadnych rankingach.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 5, 2011

Link permanentny - Kategorie: Maja, Fotografia+ - Komentarzy: 5


Josephine Tey - Bartłomiej Farrar

Latchetts to spokojna posiadłość rodziny Ashbych na angielskiej wsi. Beatrice zwana Bee wychowuje osierocone dzieci swojej siostry - Eleanor, Simona i bliźniaczki Jane i Ruth. Ponieważ Simon niedługo kończy 21 lat, posiadłość i spadek po rodzicach przechodzi na niego, wszyscy szykują się do uroczystości i zmian z tym związanych. I nagle pojawia się uznany za samobójcę brat-bliźniak Simona - Patrick. Wszyscy się cieszą, mimo że przez 8 lat się z nimi nie kontaktował, oprócz Simona - który jako jedyny nie wierzy, że podobny do niego młodzieniec jest jego bratem. I ma rację, bo Patrick, do tej pory znany jako Brat Farrar, oczywiście zaginionym dziedzicem nie jest, został jedynie do tej roli przeszkolony przez chciwego kuzyna żony pastora, którego uderzyło jego podobieństwo do rodziny Ashbych. Tym bardziej dziwne jest zachowanie Simona, który nie chce oszustwa ujawniać, chociaż oszust pozbawia go połowy majątku. Brat wrasta w rodzinę i stadninę, co jest o tyle łatwe, że kocha konie, a rodzina - poza Simonem - niesamowicie sympatyczna. Dodatkowo jest całkiem - mimo uczestnictwa w oszustwie - uczciwym człowiekiem i dociera do niego, że zachowanie Simona nie jest do końca normalne.

Najfajniejszą rzeczą w tej książce jest to, że nie jest to w zasadzie kryminał, tylko pełna ciepła rodzinna powieść obyczajowa o historii pechowej rodziny ze stadniną i małym wiejskim społeczeństwie, w którym wszyscy o sobie wiedzą - z panią sklepikarką, która roznosi plotki, piękną żoną pastora, mądrym i wnikliwym pastorem, dzierżawcami i ich córkami i szkołą dla trudnej młodzieży w okolicy. Taka "Ania z Zielonego Wzgórza" z twistem. Małe siostry Brata - Jane i Ruth - są szczere i zabawne, Bee ("wygląda jak luksusowy kot") lubi sobie strzelić kielicha, a do Eleanor ustawiają się adoratorzy. I na drugim planie kwitnie sobie ten szwindel o majątek i pada pytanie, co się stało z 13-letnim Patrickiem 8 lat wcześniej. I kim jest Brat, którego podobieństwo nie ulega wątpliwości?

Inne tej autorki.

#69

Napisane przez Zuzanka w dniu piątek listopada 4, 2011

Link permanentny - Tagi: mwa, cwa, 2011, panie, kryminal, klub-srebrnego-klucza - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 3