Menu

Zuzanka.blogitko

Ta ruda metalówa, co ma bloga o gotowaniu

Inbetweeners

Było o literaturze może nie wysokiej, ale z górnej półki, to dla odmiany będzie o kulturze niskiej. "Inbetweeners" to serial o brytyjskich licealistach, dla których celem nadrzędnym jest zaliczenie panienki. Will, nowy w szkole, przeniesiony ze szkoły prywatnej do publicznej po rozstaniu rodziców, nie ma łatwo również dlatego, że jest pompatyczny i dość zarozumiały, a jego jedyna zaleta to atrakcyjna matka (obiekt westchnień kolegów i nauczycieli). Jay to mistrz wulgarnych, choć raczej niespecjalnie wiarygodnych opowieści oraz niewyrafinowanych żartów. Neil (mój ulubieniec) nie jest najostrzejszym nożem w szufladzie, puszcza wyjątkowo zjadliwe bąki (ostrzegam, że humor często bywa fekalny, również ten sytuacyjny), ma ojca, którego wszyscy uważają za geja, a mimo to ma też dużo szczęścia do płci przeciwnej. Nie może się tym pochwalić czwarty muszkieter, Simon, któremu wszystko staje na przeszkodzie przed utratą dziewictwa (do najłagodniejszych należy chyba zwymiotowanie na młodszego brata ukochanej). Do kompletu trzeba dołożyć szkolnego brutala, nieprzyjemnego dyrektora szkoły (ojciec z Cuckoo), nauczyciela-pedofila i rodziców, których metody wychowawcze są raczej nie do polecenia. Oczywiście jest to serial absolutnie śmieszny.

Część ekipy - Jay i Simon - pojawiają się jakiś czas później w innym serialu White Gold; po wcześniejszym obejrzeniu "Inbetweeners", ten drugi znacznie zyskuje na zabawności.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 3, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Margaret Atwood - Ślepy zabójca

To skomplikowana formalnie powieść, utkana z poziomych pasów czterech utworów: ponad 80-letnia antykwariuszka Iris, córka właściciela fabryki guzików, żona potentata z ambicjami politycznymi, siostra pisarki, spisuje swoje wspomnienia dla wnuczki, której nie widziała od kilkudziesięciu lat, przeplatając sięgającą początków XX wieku sagę rodzinną swoim współczesnym życiem. Wtręty z gazet, relacjonujące z równą obojętnością samobójstwo siostry Iris, Laury, bale ze szczegółowym opisem bogatych strojów śmietanki towarzyskiej, mieszają się z fragmentami tytułowego "Ślepego zabójcy", skandalicznej książki napisanej przez Laurę i wydanej już po jej śmierci; skandalicznej, bo opisującej tajemne schadzki z lewicowym, wyjętym spod prawa aktywistą, Alexem, który dla swojej kochanki snuje fantastyczną opowieść o mieście na odległej planecie. Początkowo rozbieżne historie zaczynają się łączyć ze sobą, a sielskość dzieciństwa w bogatej rodzinie szybko znika, przygnieciona rzeczywistością - śmiercią matki w przedwczesnym połogu, bankructwem okaleczonego przez 1. wojnę światową ojca, koniecznością poślubienia przez Iris dwukrotnie starszego od niej mężczyzny, żeby kosztem siebie uratować rodzinę.

To historia z zaskoczeniem, bo dopiero pod koniec Iris wyjaśnia przemilczane przez kilkaset stron tajemnice. To jest jej największy problem - milcząca zgoda, z jaką wchodziła w kolejne sytuacje; kiedy wreszcie ryzykuje wszystko, co cenne (i nie chodzi tu o ekskluzywne podróże Queen Mary, spotkania z premierem i drogie futra), żeby uzyskać sprawiedliwość i poczucie sprawstwa, jest już za późno i Iris płaci za to utratą rodziny. Atwood minimalnymi środkami potrafi pokazać okrucieństwo wobec kobiet, przykryte płaszczykiem społecznej akceptacji - bogaty, łaskawy mąż (którego zazdrości Iris wiele mniej szczęśliwych kobiet) i jego elegancka siostra stopniowo niszczą Iris i Laurę. Dodatkowo, co moim zdaniem jest rzadkie, to - szkoda że marginalnie - opowieść o starości, nieuchronnej i niemożliwej do zablokowania utracie siebie: zapominanie słów, problemy z niesprawnymi rękami i nogami (i nieustająca groźba złamania, które może oznaczać niesprawność już do końca) czy wreszcie zależność od innych i ich infantylizujące podejście.

Nie dziwię się, że książka, choć mentalnie osadzona jeszcze w XX wieku, wylądowała na liście 100 najlepszych książek wieku XXI.

Inne tej autorki tutaj.

#74 (ale w trakcie przeczytałam ponownie Żulczyka i coś jeszcze nie wydanego, czym mam się nie chwalić, więc #74-76).

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota listopada 3, 2018

Link permanentny - Kategoria: Czytam - Tagi: 2018, beletrystyka, kanada, panie - Skomentuj


Maniac

Owen, pochodzący z zamożnej rodziny nieudacznik z epizodem schizofrenicznym, widuje Grimssona, tajemniczego przybysza, wyglądającego jak jego brat (tyle że z wąsem). Grimsson przypomina mu, że ma przygotowywać się do tajnej misji, w której uratuje świat. Nie pomaga to Owenowi w funkcjonowaniu, zwalniają go z kolejnej pracy, a dodatkowo czeka go zeznawanie na procesie bardziej udanego brata, a tutaj wyciągnięcie schizofrenii i złudzeń może być niekorzystne. Żeby zarobić trochę pieniędzy, przegląda ogłoszenia i trafia na informację o próbach nowych leków, w tym takiego, który w trzech krokach może uzdrowić chorą psychikę. W poczekalni laboratorium trafia na Annie, która wkręciła się na badania dla darmowego leku, dzięki któremu będzie mogła przeżywać spotkanie z siostrą. Na podstawie przywidzeń uznaje, że Annie jest wysłana przez Grimssona; Annie to potwierdza. Testy leku są przeprowadzane w trzech fazach - tabletka A pozwala na przeżycie po raz kolejny najgorszej życiowej traumy (i tu się okazuje, że to właśnie tego preparatu Annie nadużywa), tabletka B i tabletka C mają obiekt testu uleczyć. Oczywiście nie wszystko idzie tak, jak zaplanowane - umiera jeden z prowadzących eksperyment, superkomputer ze sztuczną inteligencją okazuje się być w depresji, a teoretycznie bezpieczne preparaty mają skutki uboczne.

Można powiedzieć, że to kolejny serial o wirtualnej rzeczywistości i trudności w odróżnieniu jej od realności, ale jakże on ładnie jest i zagrany, i pokazany. Sztafaż rodem z wczesnych lat 80. - wszyscy palą, komputery mają wypukłe monitory i toporne peryferia, ale mają dużą moc obliczeniową i wspierają sztuczną inteligencję. Pojawiają się podobne wątki jak w "Black Mirror" - dla pieniędzy ogląda się reklamy albo wykonuje się idiotyczne prace (usługi polegające na graniu roli przyjaciela czy zastępowania zmarłego małżonka), ludzie są inwigilowani i świadomi tego. Do tego rozwiązania fabularne są dość nieoczywiste, więc serial nie nudzi.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 28, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Skomentuj


Emily Bronte - Wichrowe Wzgórza

Ha! Całe dorosłe życie byłam przekonana, że odbębniłam dostępną klasykę literatury anglosaskiej, a tu niespodzianka. Nie czytałam Wichrowych Wzgórz. I teraz zastanawiam się, czy przez to ominęło mnie nastoletnie wzruszenie, bo lektura w wieku, hm, balzakowskim zmęczyła mnie setnie. Oraz kazała powątpiewać w liczne zachwyty. Absolutnie wszyscy bohaterowie są irytujący, od opisów brudu w Wichrowych Wzgórzach dostaję gęsiej skórki, a wielka miłość między Heathcliffem i Catherine jest, ekhm, nieco przereklamowana. I co chwila ktoś umiera na tajemniczą chorobę.

Pan Lockwood, bliżej nieokreślony bohater marginalny, dzierżawi Drozdowe Gniazdo od niejakiego Heathcliffa, mieszkającego nieopodal w zaniedbanej posiadłości Wichrowe Wzgórza. Przez złą pogodę pozostaje na noc tamże, mimo niechęci gospodarza i niegrzecznej służby. Wygrzebuje z kredensu stare dokumenty i zmyśla historyjkę o kobiecie wołającej zza okna, posługując się poznanymi właśnie personaliami Catherine. Heathcliff wpada w furię, Lockwood decyduje się przedrzeć przez zadymkę do domu, odchorowuje to, a w czasie choroby Ellen Dean, gospodyni Drozdowego Gniazda, a dawniej Wichrowych Wzgórz, wprowadza go w skomplikowaną, ocierającą się o chów wsobny, historię.

Heathcliff został przygarnięty przez właściciela Wichrowych Wzgórz, Earnshawa Seniora. Hindley Earnshaw (syn) znienawidził go od pierwszego wejrzenia, a Catherine (córka), pokochała jak brata. Umarł Earnshaw Senior, Hindley się ożenił, urodził mu się syn Hareton, umarła żona; nagromadzoną złość rozładowywał na Heathcliffie. Po kilkunastu latach, mimo deklarowanych uczuć do Heathcliffa, Catherine przyjęła oświadczyny sąsiada, bogatego i dobrze wychowanego (w przeciwieństwie do Heathcliffa) Edgara Lintona, mieszkającego w Drozdowym Gnieździe. Wściekły Heathcliff zniknął na trzy lata, po czym wrócił bogaty, wygrał od Earnshawa Juniora Wichrowe Wzgórza, ożenił się z zemsty z siostrą Lintona, Isabel, mimo że chemii między nimi nie było. Łatwo się domyślić, że uczucie do Catherine nie wygasło, aczkolwiek się nieco zniuansowało, bo wciąż miłość, ale i nienawiść. Catherine zasadniczo była chętna, bo Edgar był dość nudny, ale WTEM umarła w połogu, pozostawiając córkę o tym samym imieniu. Isabel uciekła od przemocowego męża (w ogóle co kilka kartek ktoś kogoś bije, kimś poniewiera i lży słowami obraźliwymi), w dalekim Londynie urodziła syna o imieniu Linton.

Tu następuje kilkanaście lat przerwy, podczas których różne osoby się spotykają, jeżdżą między posiadłościami, aż wreszcie umiera Isabel, a Edgar musi oddać siostrzeńca znienawidzonemu sąsiadowi. Heathcliff knuje diaboliczny plan - rozkochuje w sobie kuzynów (Catherine i Lintona), po czym wymusza na nich ślub, żeby przejąć Drozdowe Gniazdo. Umiera Edgar, umiera Linton, Catherine smętnie snuje się po Wichrowych Wzgórzach, Lockwood ucieka z posiadłości do Londynu, po czym, kiedy wraca, żeby wypowiedzieć umowę dzierżawy, dowiaduje się, że Heathcliff wpadł w fazę manii i wtem umarł z imieniem Catherine (starszej) na ustach. Catherine (młodsza) uczy pogardzanego wcześniej Haretona (również swojego kuzyna) czytać, a ponieważ Hareton jest całkiem gładki, wygląda na to, że rzecz się na czytaniu nie skończy.

I tak zostałam z nieco zdziwioną miną, bo mam poczucie, że zmarnowałam kilka godzin na złą prozę. Wy już nie musicie.

#73

Napisane przez Zuzanka w dniu wtorek października 23, 2018

Link permanentny - Tagi: 2018, beletrystyka, panie - Kategoria: Czytam - Komentarzy: 2


Jonathan Franzen - Wolność

Rozpisana na kilkuset stronach opowieść o perypetiach amerykańskiej rodziny, Waltera - adwokata o zacięciu ekologicznym i jego żony Patty, młodzieżowej gwieździe koszykówki, która po kontuzji została żoną i matką, opiekując się przez kilkanaście lat dziećmi i zajmując domem na prowincji. Narrator wpuszcza czytelnika w ten moment powieści, kiedy wzorcowa rodzina Berglundów zaczyna się rozpadać - wcześniej zawsze uśmiechnięta i unikająca stawania po jakiejkolwiek stronie w sąsiedzkich konfliktach Patty, teraz robi karczemną awanturę sąsiadce. Nawet po tym, jak Beglundowie wynoszą się do Waszyngtonu, okolica huczy od plotek, bo syn Berglundów, Joey, wbrew woli swoich rodziców, przeprowadza się do sąsiadki, z której córką sypia.

Druga odsłona to spisywany w celach terapeutycznych dziennik Patty, w którym pisząca w trzeciej osobie autorka rozpoczyna swoją historię od dorastania w rodzinie, gdzie zawsze była na ostatnim miejscu. Zgwałcona na randce przez syna partnera biznesowego ojca, została przekonana, że dla dobra rodziny nie powinna zgłaszać sprawy na policję, bo zostanie tylko niesmak. Mimo że była nagradzaną koszykarką, najpierw w liceum, potem na studiach, zawsze czuła się gorsza i niewiele warta. Dlatego chyba po części zrezygnowała ze swojej wielkiej życiowej miłości - Richarda, punkowego muzyka, zmieniającego dziewczyny jak rękawiczki, i związała się z Walterem, najlepszym przyjacielem Richarda. Kiedy autorka dochodzi do swojej, opisanej w poprzedniej części, przemiany, diagnozuje, że był to moment, kiedy stwierdziła, że ma dość udawania osoby wystarczająco dobrej.

Kolejne części skupiają się po części na Walterze, który próbując ratować przyrodę i świat przed przeludnieniem (co od zawsze było jego obsesją), wplątuje się w szemrane interesy i wielką politykę oraz romans z piękną, młodą dziewczyną; po części na Joeyu, który - wbrew liberalnym rodzicom wchodzi w konserwatyzm i za wszelką cenę chce zrobić szybkie pieniądze.

Co jest cenne w tej książce, to epicki rozmach w pokazywaniu dramatów w skali mikro - skąd się bierze życiowe zagubienie, dlaczego mimo pozornego szczęścia ciągle marzymy o czymś więcej, co potrafi zniszczyć nasze życie, skąd się bierze smutek spełnionego marzenia. Rodzina Berglundów, na pozór szczęśliwa, pęka w wielu miejscach, jej członkowie redefiniują swoje role - po 20 latach znajdują się w dramatycznie złych miejscach: Patty chce wyrwać się z zaprawianej alkoholem i antydepresantami stagnacji i przeżyć wielką miłość, do Waltera dociera, że jego praca jest zaprzeczeniem ideałów, a dwójka ich dzieci buntuje się przeciwko nim i światu. W skali makro autor obala kolejne mity amerykańskiej propagandy sukcesu, wdając się niestety przy tym w nudne dywagacje na temat polityki amerykańskiej, machinacji związanych z kontraktami wojskowymi (wojna w Iraku) czy stronnictw politycznych. Zbrzydziła mnie też uparcie wstawiana przez autora tematyka fekalna - erotyczne pogawędki kochanków przez telefon, opisujących jakże podniecające spożywanie odchodów czy wstrząsająca (idiotyzmem) rozbudowana historia połknięcia obrączki i wygrzebywania jej z zawartości sedesu.

Mimo kilkuset stron lektury, nie wiem, jak ostatecznie zdefiniował autor tytułową wolność - czy lepsza jest wolność wyzbycia się pragnień i pozostawania z tym, co jest, czy wręcz przeciwnie - niszczenie tego, co się ma, bo gdzieś może czekać więcej swobody. Nie kuszą mnie kolejne powieści Franzena.

Inne tego autora:

#72

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 15, 2018

Link permanentny - Tagi: beletrystyka, panowie, 2018 - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Manchester by the Sea

Już od samego początku coś w tym filmie budziło mój niepokój, bo wszak Manchester, a kierownicę w samochodzie bohater ma po właściwej stronie, na szczęście szybko okazało się, że rzecz się (głównie) dzieje w amerykańskiej miejscowości Manchester by the Sea. Od tego momentu już było wszystko w porządku: leniwa, przeplatana reminiscencjami, opowieść o powrocie do rodzinnego miasta. Lee, zgorzkniały mężczyzna po 30., pracujący w nieprestiżowej roli administratora mieszkań, do którego głównie kierowane są pretensje lokatorów o niedziałającą żarówkę czy cieknący kran, dowiaduje się, że umarł jego starszy brat. Z testamentu dowiaduje się, że brat wyznaczył go na opiekuna 16-letniego syna, Patricka, co absolutnie mu się nie podoba. Patrick też nie jest faktem zachwycony, bo wuj - mimo pięknych wspólnych wspomnień z dzieciństwa - jest nietowarzyskim mrukiem i nie chce zostawać w Manchester, a dodatkowo planuje sprzedaż ukochanej łodzi, odziedziczonej przez Patricka. Współczesne wydarzenia przeplatane są kolejnymi odsłonami dramatycznej historii o tym, jak Lee stracił swoją rodzinę i do tego momentu nie potrafił sobie z tym poradzić.

To bardzo dobry film, zaskakujący, wzruszający i niejednoznaczny. Pewną wadą dla mnie jest ewidentne przygotowanie filmu pod Oscary (skuteczne, wygrał dwa) - tematyka, gwiazdorska obsada, określona, przygotowana z myślą o wydaniu płyty, muzyka. Nie deprecjonuje to filmu, ale zastanawiam się, czy nie byłby ciekawszy, gdyby nie był tak obstawiony "pewniakami".

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela października 7, 2018

Link permanentny - Kategoria: Oglądam - Skomentuj


Disenchantment / Rozczarowani

"Rozczarowani" (a właściwie "Nieczarodziejscy") to nowy serial Matta Groeninga, znanego z "Rodziny Simpsonów" i "Futuramy". Tak jak pierwszy serial był zjadliwą satyrą na mieszkańców amerykańskich przedmieść, a drugi dość swobodnie rozprawiał się z założeniami seriali sf typu space opera, tak tu w sztafażu magicznego średniowiecza w zapyziałym królestwie Dreamland próbuje przeprowadzić feministyczną emancypację. Księżniczka Tiabeanie (zwana Bean, Fasola) wychowuje się bez matki; jej ojciec, dawniej wojownik, a aktualnie tłuścioch i leń, ma nową, nieco oślizgłą żonę i drugie dziecko, niespecjalnie więc ma czas dla Bean. Zmusza ją do małżeństwa w celu zawarcia sojuszu, ale krnąbrna i nadużywająca alkoholu dziewczyna stawia opór. Pomaga jej w tym osobisty demon, Luci i - jakiś czas później - naiwny i uczuciowy elf Elfo. Jak opisuje autor, to historia o życiu i śmierci (dużo, dużo krwawej śmierci), miłości i seksie, i śmiechu w świecie pełnym cierpienia i idiotów.

Nie jest to serial na miarę "Futuramy", co często zarzucają rozczarowani widzowie, ale mimo to jest całkiem zgrabny, a choć humor raczej z tych przaśnych, śmieszy. Nie przypuszczam, żeby stał się kultowy, ale da się obejrzeć bez przykrości.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota października 6, 2018

Link permanentny - Kategorie: Oglądam, Seriale - Komentarzy: 1


Ian McEwan - Pokuta

Lato 1935, angielska prowincja, upalne lato. Z wizytą do domu rodzinnego ma przyjechać najstarszy syn Leon, student, z kolegą; wszyscy przygotowują się, bo to rzadka okazja, kiedy dorastająca rodzina będzie jeszcze razem. Matka, ofiara częstych migren, ogromnym wysiłkiem zwalcza nadciągającą chorobę, więc 23-letnia Cecilia, starsza córka, zarządza przygotowaniami do uroczystej kolacji. 13-letnia Briony, najmłodsza, chce wystawić na cześć ukochanego brata sztukę, którą sama napisała, ale wszystko idzie nie tak - 15-letnia kuzynka Lola zabiera jej najlepszą rolę, a młodsi bracia Loli, 9-letni bliźniacy, nie są materiałem na aktorów, a do tego albo się biją, albo są karani (np. za zmoczenie łóżka). Zirytowana Briony przypadkiem obserwuje scenę przy fontannie, gdzie Cecilia natyka się niespodziewanie na syna sprzątaczki, Robbiego, pracującego podczas przerwy w nauce jako architekt krajobrazu. Robbie jest protegowanym pana domu, który zasponsorował mu studia na prestiżowej uczelni, co spowodowało dziwną atmosferę między Cecylią a młodzieńcem. W wyniku nieostrożnej przepychanki nadtłukuje się zabytkowy wazon, a odłamki wpadają do fontanny. Cecylia rozbiera się do bielizny i wchodzi do fontanny, pozostawiając Robbiego w osłupieniu. Aby załagodzić sytuację, Robbie pisze list do Cecylii, ale zamiast wersji ostatecznej podaje jej przez Briony list z erotycznym dopiskiem. Zirytowana niepowodzeniem sztuki Briony oczywiście do listu zagląda, a kiedy niebawem natyka się w bibliotece na Cecylię kochającą się z Robbiem, uznaje, że ten ostatni krzywdzi jej siostrę. Leon z przyjacielem docierają do posiadłości, podczas coraz bardziej dramatycznej kolacji znikają bliźniacy, a w trakcie ich poszukiwań Lola zostaje zgwałcona. Mimo że nie rozpoznała napastnika, Briony wskazuje jednak na Robbiego, przez co chłopak zostaje aresztowany.

Sielski, romantyczny początek zupełnie nie przygotowuje na kolejne części - część drugą, rozdzieloną na trzy głosy opowieść o Cecylii, która w 1940 usiłuje się spotkać z wypuszczonym z więzienia i wcielonym od razu do armii Robbiem; o Robbiem, usiłującym wraz z cofającą się armią wydostać z Dunkierki[1]; wreszcie o samej Briony, która z wiekiem zrozumiała, że oskarżenie Robbiego było zemstą zakochanej w nim dziewczynki, więc w ramach pokuty zostaje pielęgniarką i zajmuje się okaleczonymi przez wojnę mężczyznami (romantycznie rojąc sobie, że trafi na jej oddział lekko ranny Robbie, wybaczy jej, a ona połączy go z siostrą). Część trzecia, dziejąca się w 1990 roku, to swego rodzaju nota odautorska, dodana do całości przez 77-letnią Briony.

Jest to jak najbardziej zasłużenie książka z fabularną zmyłką, niespodziewaną i zmieniającą całą wymowę wcześniej opisanych wydarzeń. Może mi się to rozwiązanie nie podobać, bo ociera się nieco o mohemravr pmjnegrw śpvnal, xvrql manan cvfnexn Oevbal jlwnśavn, żr mzlśyvłn fmpmęśyvjr mnxbńpmravr uvfgbevv fjbwrw fvbfgel v wrw xbpunaxn wnxb mnqbśćhpmlavravr cb xemljqmvr, wnxą vz jlemąqmvłn, ale doceniam jego wymowę.

[1] Przyznam, że ten kawałek mnie zmęczył. Nie lubię książek wojennych, opisujących zabijanie ludzi, rany i ucieczkę przed atakującymi myśliwcami.

#71

Napisane przez Zuzanka w dniu poniedziałek października 1, 2018

Link permanentny - Tagi: 2018, beletrystyka, panowie - Kategoria: Czytam - Skomentuj


Wrocław, epizod 2

[29-30.09.2018]

Zoo we Wrocławiu jest małe i bardzo przypomina mi berlińskie (te z zachodniej części). Wbrew opiniom, w ostatnią wrześniową ciepłą sobotę tłoku nie było, ani przy wejściu (acz nie głównym, tylko tym od strony Hali Stulecia - bilety można przez internet), ani do Afrykarium. Mocny akcent na samym wejściu - lwy (które wyszły, wyemitowały dostojeństwo i szybko zniknęły, zanim udało się zrobić zdjęcie), zaraz potem Afrykarium z fantastyczną, przestrzenną; rafą było ciekawe, ale nie wzbudziło aż takiego zachwytu jak na hałas dookoła. Przestronny, dobrze zaaranżowany pawilon, ale poza rafą i doskonałym tunelem, nad którym pływają mega płaszczki (i w którym kłębią się tłumy ludzi), niewiele odróżnia się od jakichkolwiek sal wystawowych w zoo. Trzymając się podobieństw do berlińskiego zoo, w starym XIX-wiecznym budynku restauracyjnym, mieści się piękne herpetarium (gadziarnia?) i motylarnia. Maj zachwycił się oczywiście zagrodami z bydełkiem domowym - kozami, owcami, końmi i kucykami, osłami czy kurami. Miejskie dziecko, wiadomo. Udało nam się nie znaleźć zoologicznego krasnala na hipopotamie, co podobno jest pewnym wyczynem. Więc trzeba będzie wrócić, zdecydowanie.

GALERIA ZDJĘĆ.

Panorama zachwyciła mnie z kompozycyjnego (i inżynieryjnego) punktu widzenia. Słowem wstępu - bilety można oczywiście przez internet, istotne jest to, że kupuje się na określoną godzinę. I mimo wybrania sensownej godziny i mnóstwa czasu się spóźniliśmy, bo parking przy muzeum okazał się być zajęty (samochód przed nami wjechał, a naszemu pan parkingowy podziękował). Mimo to udało się dołączyć do grupy, dodatkowo miałam cały korytarz dla siebie. Jakkolwiek nie podejmuję się oceniać artyzmu prawie 120-metrowego obrazu, tak robi on ogromne wrażenie. Podczas 30-minutowego seansu, lektor opowiada o historii powstania i przeprowadza przez kompozycję obrazu, od wejścia wojsk na pole bitwy aż po modlitwę i grzebanie zmarłych. Granica między obrazem i instalacją przestrzenną jest prawie że niewidoczna, w dobie komputerów nie dziwi, ale tu jest absolutnie analogowo - błoto, drzewa, szczątki wozu przechodzą płynnie w obraz (ciekawe, swoją drogą, jak często wymieniają elementy sztafażu). Pewnie nie jest to miejsce, do którego się wraca podczas każdej wizyty we Wrocławiu, ale raz warto.

GALERIA ZDJĘĆ.

Napisane przez Zuzanka w dniu niedziela września 30, 2018

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tagi: ogrod-zoologiczny, wroclaw, polska, zoo, sztuka - Komentarzy: 2


Wrocław, epizod 1

[29-30.09.2018]

Wrześniowy, słoneczny Wrocław zrobił na mnie o wiele lepsze wrażenie niż 10 lat wcześniej. Plany miałam - jak zwykle - obfite, zahaczające o kilka pałaców[1], muzea, ogrody, uliczki i zakamarki czy wreszcie o żelazny repertuar czyli Panoramę Racławicką i Zoo. I jak na dwa ostatnie kupiłam zawczasu bilety, tak pozostałe musiały ustąpić aktywności, która porwała Majuta, czyli szukaniu krasnali w uliczkach i zakamarkach. Poszukiwania rozbiliśmy na dwa dni; nie podzielę się mapą, ponieważ z wielu względów była raczej chaotyczna i trasa wielokrotnie nakładała się na siebie. Zdecydowanie warto zaopatrzyć się w mapę krasnali (bardzo dobrze wydane 6 zł) albo w appkę, pokazującą odległość do najbliższego krasnala (czy zainstalowałam appkę pod koniec spaceru, dzięki czemu udało się nam przejść tuż obok kilku krasnali i ich nie znaleźć, ależ); ze względu na to, że co jakiś czas pojawiają się nowe figurki albo istniejące znikają (niepotrzebnie przespacerowaliśmy się spory kawałek, żeby znaleźć Krasnala Chirurga na Curie Skłodowskiej, niestety ktoś go ukradł), raczej trzeba traktować dodatkowe narzędzia jako sugestię. Krasnale zwykle można znaleźć na wysokości kostek, ale bywają czasem w dziwnych miejscach - są przyczepione do latarni (tzw. Słupniki na Oławskiej czy placu Solnym), siedzą na parapetach (np. Więziennik) albo znajdują się dość wysoko (Murarz na szyldzie).

Rynek, Spiż Fosa Miejska / Pasaż Pokoyhof Podwórko między Św. Antoniego a Włodkowica Pochlebna / Rynek Hala Stulecia Rynek, ratusz / Pochlebna Fosa Miejska Wieża kościoła Św. Elżbiety od zewnątrz / od środka Mural przy Sikorskiego / Podwórko od Św. Antoniego Wyjście z Pasażu Pokoyhof

GALERIA ZDJĘĆ (miasto).

W sobotę, zaczynając od okolicy Fosy Miejskiej, gdzie znalazłam sympatyczne śniadaniownie na każdy dzień (omijając bez żalu Charlotte i już z żalem, bo podobno świetne pankejki, Central Cafe z dzikimi tłumami) i przepiękne, jesienne bulwary (tu z kolei zastanawiałam się, czemu zawsze planuję jakieś zaawansowane zwiedzanie, kiedy mogłabym po prostu posiedzieć na ławce i popatrzeć w słońce?), przenieśliśmy się przez Zaułek Solny na plac Solny i Rynek. W niedzielę przeszliśmy od Galerii Dominikańskiej (tani parking!) przez Oławską do Rynku, zaciągnęłam rodzinę na szczyt wieży kościoła Św. Elżbiety - jedyne 303 strome stopnie, ale widok świetny mimo pewnego strachu[2], a potem odwiedzając lodziarnie i sklepy z pamiątkami, odnotowaliśmy w sumie 53 krasnale (albo, jeśli liczyć każdego oddzielnie, 64). I to absolutnie bez jęczenia, czy daleko jeszcze i po co w ogóle idziemy, więc absolutnie sukces.

Powerek, Rynek Ottuś, pl. Solny / Eremef, Sukiennice Dialogomir, pl. Solny Klucznik, Szewska / Rogalik, Kuźnicza / Śpioch, Św. Mikołaja Syzyfki, Świdnicka Ciastuś i Amorinek, Wita Stwosza Obieżysmak, Rynek Troszka i Adoratorek, Rynek / Giermek, pl. Grunwaldzki Wentylek, Szewska

GALERIA ZDJĘĆ (krasnale).

Co mi zostało na kolejne wizyty: Hala Targowa, Muzeum Narodowe (i pewnie inne, chociaż wystawę Tarasewicza przegapiłam!), Ostrów Tumski z katedrą (wieża widokowa!), Ogród Botaniczny i Japoński (a byłam tuż tuż, przy Hali Stulecia), Mostek Pokutnic (przechodziliśmy obok, ale po wspięciu się na wieżę kościoła Św. Elżbiety już nie było chęci na kolejną wspinaczkę), Hydropolis, punkt widokowy w Sky Tower (tu przynajmniej winda), Wieża matematyczna Uniwersytetu Wrocławskiego (oraz przejazd Polinką nad Odrą!), rejs statkiem po rzece (zwłaszcza że na pokładzie są dwa krasnale!) czy wreszcie zakupy w EPI (mimo że niedziela była handlowa, sklep był czynny do 16, co nam kolidowało z obiadem).

Restauracje:

  • Pochlebna, Świętego Antoniego 15 - śniadania, bez tłoku; bardzo ładnie podane, aczkolwiek większość talerza zajmuje sałata
  • Bułka z Masłem, Pawła Włodkowica 8 - śniadania, dla odmiany ciężko znaleźć w niedzielny poranek stolik, przepiękny ogródek z wyjściem na Fosę Miejską
  • Greco, Curie-Skłodowskiej 33 - restauracja grecka, przyzwoita, ale bez wzlotów
  • Masala, ul. Kuźnicza 3 - restauracja indyjska, podobnie jak grecka - przyzwoita, ale długie oczekiwanie i dość taśmowo

[1] Na przykład taki Pałac Wallenberg-Pachalych, do którego chyba jednak nie da się wejść tak z ulicy. Jakby Wam się rzuciło w oczy, że jest organizowane zwiedzanie, polecam się łaskawej pamięci.

[2] Mrozi mnie na widok balustrady z nieosiatkowami otworami wielkości kilkudziesięciu centymetrów, przez które nadaktywne dziecko może się przy odrobinie nieuwagi przecisnąć. Psuje mi to absolutnie przyjemność z widoku.

Poprzednia wizyta w 2008.

Napisane przez Zuzanka w dniu sobota września 29, 2018

Link permanentny - Kategorie: Listy spod róży, Maja, Fotografia+ - Tag: wroclaw - Skomentuj